oberży, wznosił się duży dom, czarny, odrapany, chwiejący się, przez którego gotyckie okna z powybijanemi szybami, dął wiatr i deszcz lał do wnętrza. Ostateczna groziła mu niebawem ruina, jak wielu pałacom w Irlandyi, lecz nikt się o niego nie troszczył i nie pytał kiedy ostatecznie runie.
Była godzina druga po południu, słońce oświecało wesoło blado czerwone ściany gościnnej sali w oberży „Króla Malkolma“. W sali tej, przy stołach przeznaczonych dla przedniej szych Oranżystów, kilku z tych jegomościów siedziało zapijając todry.
Loża tuż przy oknie zajętą była przez cztery osoby: dwóch mężczyzn i dwie kobiety, które bawiły się rozmową. Starsza z nich, pani Fenella Daws, mogła mieć około czterdziestu lat. Byłą bardzo chuda, blada i z włosami krótkiemi jak u dziecka, przerzedzonemi przez wiek i rozczesanemi w małych loczkach zakrywających do połowy wązkie, jeszcze nie bardzo po marszczone czoło. Oczy jej były w ciągłym ruchu i niemiłosiernie wywracała białkami, a za każdym otworzeniem wązkich ust, pokazywała długie zęby.
Umysłowi jej brakło rozwagi, ale za to serce było przepełnione romansami. Poezya, stanowiła jej codzienną strawę.
Przy niej siedziała śliczna ośm nastoletnia dziewczyna jej siostrzenica, panna Franciszka Roberts. Nie była ona w niczem podobną do ciotki, miała piękne, przejrzyste a zarazem poważne oczy, a czoło jej wdzięcznie zarysowane, osłaniały blond włosy, spadające obficie w lokach, wzdłuż policzek Córki Albionu mają przywilej tych prześlicznych włosów, których mieniąca się barw a ślicznie odbija od śnieżnej białości płci.
Frania, o tyle była skąpa uśmiechów, o ile jej ciocia niemi szafowała. Lecz gdy się uśmiechnęła, uśmiech jej pieścił oko i rozweselał serce. Miała minę poważną, surową niemal, która stanowiła dziwny kontrast z czułą minką Fenelli Daws. Wyglądały obie tak, jak gdyby zamieniły między sobą rolę, albo że ładna dziewczyna ironicznie przywdziała na siebie maskę, która powinna była przypaść w udziale dojrzałej kobiecie.
W sposobie zachowania się Fenelli z synowicą, można było zauważyć dziwną mięszanię wymuszonego poważania i szczerego lekceważenia. Widocznie uważała młodą dziewczynę jako istotę o wiele niższą od siebie; ale Frania była córką ś. p. Edmunda Robertsa, szlachcica i członka parlamentu. To ją stawiało w wyjątkowem położeniu. Fenella chętnie popisywała się podobnem pokrewieństwem. Z napuszoną miną, wspominała o pięknych stosunkach swej synowicy, która kształciła się w szykownym zakładzie naukowym i była przyjaciółką, ale to przyjaciółką od serca, kilku pań wielkiego świata, a między innemi, milordowej Gergiany Montrath.
Szlacheckie te stosunki rzucały i na Fenellę pewien blask dystyngowany, posiadający w jej oczach wielką wartość. Inaczej przygniatałaby swą wyższością pannę Roberts.
Pani Fenella Daws i jej siostrzenica zapijały herbatę, siedząc przy jednem stole i wsparte o framugę okna. Na przeciw nich, dwaj mężczyźni pili, rozprawiając.
Obydwaj byli mniej więcej jednego wieku. Ten z nich, który zamożniej wyglądał, był gruby, krótkonogi, z dużą płaską łysiną, z dwoma kosmykami siwych włosów, zaczesanemi na skronie. Miał głupią fizyognomię, osadzoną na krótkiej szyi, a spiczasty ogolony podbródek, zsuwał mu się aż na piersi. Oczy przymrużał do połowy, usiłując nadać swej twarzy wyraz godności. Ustami poruszał zwolna, wymawiając górnobrzmiące słowa. Trzymał o ile tylko mógł, sztywno swoją otyłą figurkę przystrojoną w czarny frak.
Był to we własnej osobie imci pan Jozue Dawsecq, podintendent policyi londyńskiej, małżonek Fenelli Daws i wuj panny Franciszki Roberts. Przybył do Irlandyi z ważną misyą, jak utrzymywał i zdawał się mieć o sobie samym, doskonałe wyobrażenie.
Towarzysz jego, nazwiskiem Gib Roe, był wzrostu średniego, szczupły i chudy i odzież dżentlemana ciężyła mu widocznie. Na jego kościstej fizyognomii z rysami ostremi, malowały się w tej chwili przestrach i pokorna uniżoność. Oko mimowoli szukało łachmanów na tej zgiętej postaci, a wyżółkła ręka, drżąca za lada stuknięciem, musiała niejednokrotnie wyciągać się po jałmużnę. Gib położył swój kapelusz na stole, co samo dowodziło i nie poczytuje siebie za porządnego człowieka. W Irlandyi bowiem, zarówno jak w Anglii, kapelusz musi być przykuty do czaszki dżentlemana i tylko hołota zdejmuje go z głowy.
Gib miał włosy kędzierzawe ale rzadkie, które sterczały ponad spiczastą czaszką. Jego blade wklęśnięte oczy, niknęły prawie zupełnie pod gęstemi brwiami. Policzki miał wyżółkłe i tem jaskrawiej występywały na nich czerwone plamy, któremi je nędza i choroba napiętnowały.
Spoglądał od czasu do czasu z ukosa na Jozuego Daws, a gdy tylko tenże przemawiał, Gib zginał karku i zarysowywał wyraźniej swój niewolniczy uśmiech.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/16
Ta strona została przepisana.