Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/162

Ta strona została przepisana.

— Spieszmy się bracia! — rzekł młodzieniec. — Dzień się chyli ku końcowi i Nickolas nadejdzie.
Morris zdjął prędko spodnie, kurtkę i opończę, a tymczasem jego bracia rozebrali uśpionego starca. Zamiana ubrania nastąpiła w kilku minutach. Morris, nałożywszy na głowę czapkę ojca, siadł w kącie, przybrawszy zwykłą starca postawę.
Temu zaś osłonięto białe włosy podniesionym kołnierzem opończy i Sam z Micheyem podnieśli go z posłania.
Wieczór nadchodził, w celi zrobiło się już ciemnawo.
Niebawem usłyszano na korytarzu regularny i dyskretny chód Nickolasa, a następnie zgrzyt jego wielkiego klucza w zamku.
— No chłopcy, — rzekł otwierając drzwi, — darowałem wam jeszcze kwadransik nad to co byłem powinien i Bogu wiadomo co za to oberwę od mistrza Allana.
Michey odpowiedział mu strofką narodowej piosenki, a Owen zachwiał się jak pijany.
Nickolas uśmiechnął się dobrodusznie.
— Brawo! brawo! zacni chłopcy jak się znależy święcili ostatni dzień, a Miles czy dobrze pił, poczciwa dusza?
Arrah! trzymajże Sam brata Morrisa do kroćset tysięcy! — zawołał Michey. — Czy nie widzisz, że inaczej padnie na ziemię jak worek kartofli.
Nickolas nie zauważył dotychczas mniemanego Morrisa, którego bracia nieśli, trzymając go za głowę i za nogi.
Widok ten rozśmieszył go jeszcze bardziej.
— Zacna dusza! — zawołał. — Ha! ha! ha! zacna dusza! czy on tylko pijany? wygląda jak martwy.
Przeszedł przez celę i zbliżył się do kąta w którym Morris odgrywał rolę ojca.
Mac-Diarmidowie śledzili za nim niespokojnym wzrokiem.
— I cóż stary Milesie! — rzekł Nickolas, uderzając go zlekka po brzuchu, — spodziewam się, że miałeś wesoły ostatni dzień ojczulku! Pewien jestem, że będziesz o nim myślał aż do ostatniej chwili.
Mniemany Miles, mruknął tylko coś pod nosem.
— Ha! ha! h a! — zaśmiał się klucznik. — Jak od niego czuć wódkę! Ale kto z nich dwojga bardziej pijany, on czy Morris?
Sam odpowiedział mu śpiewając na cały głos znaną piosenkę: O droga Kasiu!

„O droga Kasiu! odkąd się kochamy.
Czas był już przecie poznać się wzajemnie....“

Owen zaś odpowiadał:

„Robert Cnllagh tęgi szlachcic!
Swoim kijem młynka kręci,
Łamie żebra, ręce łamie
I druzgocze czaszki, piersi...
Robert Callagh kocha Molly
Piękne dziewcze z blond włosami....

— Jezu Chryste! — szepnął klucznik nie mogąc od śmiechu przyjść do słowa, — a to sobie dopiero podchmielili zacni chrześcianie.
Sam dalej śpiewał, mocno giestykulując i płaczą:

Ach! uciekaj drogi! czemu zwlekasz jeszcze?
Wśród zimnej nocy przy księżyca świetle.
Pytaj o luby tylko śmierć cię czeka
Spiesz się, opuszczaj te strony!

Michey udając, że się szamocze z swym żywym ciężarem, zaczął przepitym głosem śpiewać drugą strofkę tego śpiewu, znanego pod nazwą Ned o’Bones, a który jest legendą opiewającą czyny Edmunda Byan de Tuflelaegh, stronnika Stuartów.
Nickolas powrócił do stołu i zajrzał do dzbanków.
— Ciszej! ciszej! moi drodzy! — rzekł, — albo mistrz Allan wpakuje was do kozy.
Nalał sobie wódki do dwóch szklanek i wychylił je duszkiem jednę za drugą z widoczną satysfakcyą.
Sam i Michey przeszli przez próg ze swym ciężarem. Owen szedł za nim śpiewając.
Gdy szli przez korytarze i sypialnie, wszędzie witano ich wiwatami i dowcipkami. Nie umiano dosyć nadziwić się tym zacnym synom, którzy się tak popili, by obchodzić uroczyście śmierć ojca. Nawet mistrz Allan, ułagodził swoje straszne oblicze gdy się z nimi żegnał.
Poczciwy Nickolas, nigdy się tyle nie uśmiał. Gdy ich wyprowadził na ulice i zamknął za nimi ciężcie wrota, oparł się o mur, by się naśmiać dowoli.
Za bramą, siedział olbrzym Mahony na kamiennej ławie i czekał. Michey i Sam, mimo swej siły, już sobie rady dać nie mogli, ale Mahony miał lwie muskuły. Podniósł starego Milesa bez wielkiego wysilenia, zarzucił go na plecy i oddalił się szybkim krokiem.
Noc już była ciemna. W więzieniu słychać było tylko wycie brytanów spuszczonych z łańcuchów. Więźniowie już dawno powrócili do wspólnych sypialni.
Morris Mac-Diarmid siedząc na ławie stanowiącej jedyne umeblowanie więziennej celi ojca, oparł się o otwarte okno. Wychodziło ono na wewnętrzne podwórze i nie było okratowane.
Morris siedział nieruchomy, przygnieciony ciężarem bolesnych dumań. Na podwórzu obsadzonem drzewami, które się znajdowało poniżej jego, dały się słyszeć jakieś kroki. Młodzieniec nie zwrócił na to uwagi.
— Morrisie! — odezwał się głos przytłumiony i nieśmiały.
Morris nie ruszył się. Słyszał wprawdzie, ale przypuszczał, że to złudzenie, dalszy ciąg jego marzeń. Głos umierającej Jessy, wzywał go na pomoc.
— Morrisie! — powtórzono znowu na dole, — Morrisie! Morrisie!
Młodzieniec wstał i wyjrzał przez okno.