— Kto mnie woła? — zapytał.
— Nie znasz mego nazwiska, — odpowiedział głos, — ale mnie znasz jednak. Ja to ci przyrzekłam ocalić twego ojca.
— A jakże wiesz?... — chciał badać Morris.
— Widziałam wszystko, — odpowiedział głos, — widziałam szlachetny twój podstęp i poświęcenie. Ale chodź Mac-Diarmidzie, okno nie wysokie, a ja znam wyjście, którem cię wyprowadzę na ulicę.
Morris wahał się, głos zaczął nalegać z niecierpliwością.
— Chodź, Mac-Diarmidzie, spiesz się! jeszcze ci jedna droga osoba pozostała do ocalenia.
Morris wystawił nogi po za framugę okna.
— Zwiąż prześcieradło, — zawołał głos z trwogą.
Ale młodzieniec już był na podwórzu.
Ujrzał przed sobą Franię.
Byli oboje mocno wzruszeni, aczkolwiek z różnych powodów i serca biły im gwałtownie. Przez chwilę nie byli wstanie słowa wymówić.
Psy, na odgłos skoku obudziły się w sąsiednich podwórzach i straszne ich wycia rozległy się ze wszech stron. Frania przysłuchiwała się i drżała. Morris pierwszy zapanował nad sobą.
— Już mi drugi raz mówisz pani o niej, — rzekł. — Błagam cię powiedz mi....
— Cicho na miłość Boską, — przerwała młoda dziewczyna, kładąc mu zimną rękę na ramieniu, — chodź! gdy będziesz w bezpiecznem miejscu, powiem ci wszystko.
Pociągnęła go za sobą i przeszli przez podwórze. Starali się stąpać jak najciszej, ale czujny słuch brytanów już był obudzony i straszne ich wycia rozlegały się po podwórzach więzienia.
— Chodź! chodź! — powtarzała Frania.
Weszli oboje we drzwi domu zajętego przez Dawsa, od którego drzwi młoda dziewczyna pozostawiła otwarte.
Instynktownie zamknęła je na klucz za sobą, puściła się wraz ze zbiegiem mało z obeznanymi korytarzami, a po wielu próbach dostała się wreszcie do drzwi idących na ulicę, klucz od których zawczasu sobie przywłaszczyła dla ocalenia starego Milesa.
Wyszła z Morrisem.
Ten zajęty wyłącznie jedną myślą, nie podziękował jej nawet.
— Pani wiesz, gdzie się ona znajduje, — rzekł, — błagam cię powiedz mi!
Frania przycisnęła rękę do serca, którego bicia nie dawały jej przyjść do słowa.
— Daj Boże byś ją ocalił Morrisie, — rzekła wreszcie, — i by cię ona kochała. Jessy O’Brien została z rozkazu Jerzego Montrath zamkniętą przez kobietę nazwiskiem Marya Wood, w zachodniej wieży starego zamku Diarmidów.
Morris cofnął się krokiem w tył.
— Tak blizko mnie, — szepnął, — czy podobna! Och! nie zwodź mnie pani!...
Frania ruszyła tylko zwolna śliczną swą główką.
— Ja bym cię miała zwodzić! — rzekła łagodnie. — O nie! kocham ją, kiedy ty ją kochasz... a jeżeli Bóg moich modłów wysłucha, to ona będzie szczęśliwą by ciebie uszczęśliwić. Nie odchodź jeszcze, — dodała, — nie wszystko jeszcze ci powiedziałam. Człowiek, który mieszka w ruinach i zowie się Pat, ma sobie polecone dostawiać jej żywność.
— Potwór! — szepnął Morris, w umyśle którego rozjaśniło się nagle, wobec tej niespodziewanej wiadomości.
— Człowiek ten powie ci, — mówiła dalej Frania, — jakim sposobem można dostać się do zamurowanego grobu. Idź teraz Mac-Diarmidzie, niech ci Bóg dopomaga.
Podała mu rękę. Morris w ciemności nie dojrzał tego ruchu i uciekł nie wyrzekłszy ani słowa, uniesiony rozbudzoną nadzieją.
Frania opuściła rękę i oczy napełniły się jej łzami.
Zawieszenie broni, na które zgodził się Jermyn minęło od dawna, gdy Ellen i major przybyli do zamierzonego kresu. Percy był nadzwyczaj osłabiony; Ellen też, wycieńczona dwiema bezsennemi nocami i bezustannemi trudami ostatnich dwóch dni, zaledwie była wstanie podtrzymywać chwiejący się chód majora. Niejednokrotnie musieli zatrzymywać się w drodze.
W chwili gdy stanęli na wybrzeżu, słońce miało się już ku zachodowi.
Za każdym razem gdy się zatrzymywali, Ellen odwracała się, spoglądając z niespokojnością na przebytą już drogę i lękając się czy nie ujrzy gdzie w polu wrogą postać Jermyna.
Do tej pory nie spostrzegła niczego podejrzanego, a w miarę jak oddalała się od folwarku Mamturk, zaczynała nabierać odwagi. Ucieczka majora wydała się jej zabezpieczoną. Jermyn, z całą swą nienawiścią, niezawodnie ścigać ich będzie, ale zapewne pospieszy na drogę prowadzącą do Galway, podczas gdy Percy, na końcu trudnej wyprawy znajdzie odpoczynek i pewne schronienie wśród pieczar Muyr.
Ellen, zanim odważyła się wejść pomiędzy skały nadbrzeżne, stanowiące podstawę bazaltowych schodów olbrzyma Banach, spojrzała raz jeszcze w tył przenikliwym wzrokiem.
Niczego nie zauważyła, tylko lekki ruch krzaków stanowiących szpaler alei prowadzącej do pałacu Montrath.