— Obecność moja już wystarczy do usprawiedliwienia mnie, — odpowiedział major, — nie lękaj się więc, jutro w południe wrócę do tej pieczary i złożę ci dzięki za poświęcenie, któreś mi okazała od dnia wczorajszego.
— Jakże godziny będą mi się wydawać długiemi, — odpowiedziała Ellen, — ale wola twoja stać się musi. Jak tylko się ściemni, pójdę między skały i przyprowadzę kucyków.
Percy dotknął ustami rękę Elleny.
Jermyn uciekł. Zaczaił się wśród skał o kilka kroków od pieczary i czekał.
We wnętrzu galeryi przestano rozmawiać. Ellen milczała, by dać majorowi czas odpocząć, a że i sama była bardzo zmęczoną, więc cisza i na nią oddziałała. Usnęła.
Mortimer nie poszedł za jej przykładem. Czuł, że siły jego wracają i tłum myśli napływał mu do głowy.
Wszystkie wypadki ostatnich dwóch dni przesuwały mu się w pamięci. Umysł jego był znowu trzeźwy, jak przed ową katastrofą, która go wykoleiła. Dokładnie zdawał sobie sprawę z grożących mu niebezpieczeństw i z środków ratunku jakie mu pozostawały.
Znał liczbę i siłę swoich przeciwników, którym ucieczka jego dawała straszną broń w rękę, ale znał także i siłę prawdy, podtrzymanej niezłomną wolą.
Można było napaść na niego, zranić go, ubezwładnić chwilowo, ale złamać, nigdy!
To przekonanie, wzrastające w nim, podniecało jego odwagę. Pilno mu było stanąć wobec przeciwników i zwalczać spiski, które knuła ich nienawiść.
Czekał niecierpliwie nadejścia nocy i zastanawiał się nad samym sobą, dla skrócenia chwili oczekiwania. Myślał znowu o tych dwóch ostatnich dniach. Wszędzie, wśród bezustannie powtarzających się niebezpieczeństw, ukazywała mu się Ellen czuwająca nad nim jak anioł opiekuńczy.
Miłość jego nie była z tych, które się zapalają nagle i pochłaniają serce jak pożar. Była to miłość głęboka, uszlachetniona szacunkiem i godna pięknej duszy Elleny.
Kochał ją, jak powinna była być kochaną, czystą miłością, którą tylko śmierć przerwać może.
I radował się Percy, że jej był winien życie. Był on młody, a aczkolwiek miał umysł poważny i pozytywny, poezya nadziei przenikała doń jednak w pewnych chwilach, odsuwając zasłonę przyszłości, pełną obietnic. Mortimer spostrzegał w dali szczęście w wymarzonym związku, dnie spokojne i pogodne.
Naraz niespokojna myśl wyrwała go z marzeń.
Ellen zwiodła go już dwa razy. Dnia poprzedniego po walce w bagniskach przyrzekła mu, że go zaprowadzi do Galway, a obudził się w nieznanej izbie. Tego samego ranka myślał, że idzie do miasta, a nieznane mu ścieżki, któremi go prowadziła Ellen, zawiodły go do tej dalekiej pieczary.
Jeżeli Ellen chce go raz jeszcze w błąd wprowadzić! Jakąż siłę, jeden dzień opóźnienia może nadać jego zawistnym wrogom.
Noc już była zupełnie zapadła. Wiatr zerwał się silny, czarne chmury pokrywały niebo. Morze z wściekłością rozbijało się o skały; burza rozszalała się wszędzie. Ciemność była tak wielką, że nawet olbrzymie kolumny schodów bazaltowych, nie odbijały się na czarnem tle nieba.
Jermyn trząsł się z zimna w swej kryjówce. Na około siebie na krok niczego widzie nie mógł.
Czekał.
Usłyszał jakiś szelest w stronie galeryi. Nastawił ucha, oko jego usiłowało przeniknąć ciemną zasłonę otaczającą go dokoła.
Ale ciemność była straszna. Jermyn niczego nie był wstanie dojrzeć.
Szelest oddalał się od otworu prowadzącego do galeryi, był to odgłos kroków słabych, postępujących niepewnie wśród nocy. Nie szły one w oznaczonym ściśle kierunku, ale zdawały się szukać drogi.
Jermyn odgadł, iż to była Ellen, idąca po konie, jak to przyrzekła majorowi.
— Nie może znaleźć drogi, — rzekł, — niejednokrotnie zabłądzi wśród skał.
Zamilkł, gdyż i głos kroków ucichł. Brwi mu się zmarszczyły. Zląkł się by Ellen, zatrwożona tą ciemną nocą, nie wróciła się napowrót do galeryi.
Ale w tej chwili wiatr silnie zawiał od morza i rozpędził trochę mgłę i chmury. Jermyn dojrzał cień jakiś, który korzystając, iż się nieco rozwidniło, puścił się dalej pomiędzy skały.
Odgłos kroków ustał. Postać Elleny zniknęła w dali.
Jermyn podsypał prochu w swym muszkiecie i skierował kroki do pieczary.
Dostawszy się do szczeliny, popełzał, jak za pierwszym razem.
Po kilku minutach podniósł się i stanął między dwiema kolumnami.
Słaba jasność panująca na zewnątrz wśród tej nocnej burzy, tutaj niknęła zupełnie. Ciemność była najzupełniejsza, tylko uchem i czuciem można się było kierować tak jak to czynią ślepi.
Jermyn wiedział gdzie się znajduje major, słyszał bowiem głosy rozmawiających, gdy się pierwszy raz wślizgnął do pieczary.
Skierował się też w tę stronę z możliwą ostrożnością. Po kilku krokach usłyszał słaby i regularnie powtarzający się dźwięk. Był to oddech śpiącej osoby.
Jermyn już nie potrzebował szukać.
Jeszcze kilka kroków, a znajdzie się tak blizko majora, że będzie mógł dotknąć go fuzyą.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/165
Ta strona została przepisana.