Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/166

Ta strona została przepisana.

Zatrzymał się. Zimny pot oblewał mu skronie. Drżącą ręką zaledwie mógł broń utrzymać.
Bóg go nie stworzył zbrodniarzem. W stanowczej chwili brakło mu odwagi.
Ścisnął ręką lufę swej broni. Twarz jego, którą w tej chwili tylko Boskie oko widzieć mogło, rozpromieniła się dzikim, tryumfującym uśmiechem.
Schylał lufę muszkietu. Broń natrafiła na nogi i posuwając się w górę dotknęła piersi....
Tam zatrzymała się. Pierś zadrżała zlekka za dotknięciem stali.
Jermyn uczuł ruch i pociągnął za cyngiel. Strzał padł. Sklepienia z trzaskiem powtórzyły echo. Długie galerye zawyły, a setki tysięcy ich kryształów, zajaśniały przez chwilę.
I znowu nastała cisza i wróciły ciemności, a wśród tej ciszy rozległ się krzyk rozpaczliwy: był to krzyk Jermyna Mac-Diarmid.
— Boże! Boże! — wołał, — pozwól by to był sen tylko. To nie ją ja zobaczyłem! To piekielne światło oszukało wzrok mój. Ja chciałem zabić Mortimera! To Mortimera zabiłem! Mortimera!
Padł na kolana obok trupa. Blask strzału, oświetlając kryształy galeryi, ukazał mu przez sekundę, jakby w świetle słonecznem Ellen, leżącą na swym czerwonym burnusie. To o pierś Elleny oparł był lufę swego muszkietu.
Majora już nie było.
Ale Jermyn nie chciał wierzyć własnym oczom.
Drżącemi rękami dotknął trupa wyciągniętego u nóg jego. Poznał suknie i długie włosy Elleny.
Ukochane imie Elleny zamarło na ustach Jermyna, tchu mu zabrakło w piersi i żaden już dźwięk nie przerywał odwiecznej ciszy kryształowych sklepień.


XXII.
Ruiny zamku Diarmidów.

Długo stała Frania na tem samem miejscu, po odejściu Morrisa Mac-Diarmida. Odgłos kroków jego ucichł już, a Frania nie ruszała się, nie myśląc nawet o otarciu łez, które napełniały jej powieki.
— Nawet mi nie podziękował! — rzekła wreszcie. — Tylko o niej myśli. Mój Bóże!
Coraz większy hałas powstający w więzieniu ocucił ją. Ocknęła się z zamyślenia i wróciła do domu.
W więzieniu powstało straszne zamięszanie; ksiądz przybył przypadkiem zaraz po odejściu Morrisa, Nickolas zaprowadził go do celi skazanego.
Ucieczka została tedy natychmiast odkrytą.
— Kto by się był tego spodziewał, — rzekł poczciwy Nickolas ze swym wiecznym uśmiechem. — Stary Mac-Diarmid wyglądał na takiego poczciwego człowieka, a przytem pijany był jak patryarcha Noe!
W sypialniach i w korytarzach rozległ się niebawem gwar straszny. Więźniowie skorzystali ze sposobności by hałasować, dozorcy robili sobie wzajemnie gorzkie wyrzuty; a srogi Allan, wszystkim bez wyjątku groził szubienicą.
Ale nikomu nie przyszło do głowy przypuszczać nawet, któremi drzwiami więzień wydostał się na wolność. Podejrzywać rodzinę zacnego Jozuego Daws podintendenta policyi londyńskiej! No to trzeba by chyba być szalonym!
Frania zamknęła drzwi od ulicy i przybrała obojętną twarz by módz wrócić do salonu swej ciotki. Gdy weszła, łzy jej już oschły i poważna fizyognomia, miała zwykły spokojny wyraz. Cierpienie swe ukryła w serce.
Jeszcze nie było bardzo późno, ale milordowa Montrath, czując się zmęczoną, prosiła o pozwolenie pójścia spać. Fenella Daws była więc sama i siedziała przed otwartym albumie i z ołówkiem w ręku.
Szukała zręcznego zwrotu stylu, by zaznaczyć w swych no tatkach wizytę milordowej Georgiany Montrath, bez nadawania jednak temu zdarzeniu zbyt wielkiego znaczenia i z tą swobodą właściwą ludziom dobrego tonu.
Fenella, we własnej opinii należała do tonu najlepszego, ale subtelny jej geniusz nie umiał się zdobyć na znalezienie owego szczęśliwego zwrotu. Napisała już i przekryśliła z pół tuzina zdań, pomiędzy niemi następujące:
„Uprzejma wizyta kochanej Georgiany (milordowej Georgiany Montrath, żony Jerzego lorda Montrath, członka izby panów połączonych królestw Wielkiej Brytanii), która zrobiła nam niespodziankę, zaprosiwszy się bez ceremonii na obiad“.
Fenella znajdowała, że zdanie to nie jest dosyć poważne. Podczas gdy szukała innego, Frania przeszła przez salon i udała się do pokoju, w którym nocowała z Georgianą.
Zastała ją dręczoną niepokojem i przygnębioną pod brzemieniem nieszczęść. Frania dobrem słowem usiłowała ją pocieszyć i dodać jej odwagi. Milordowa Montrath usnęła, Frania czuwała.
Piękna w niej była dusza. Modląc się, błagała Boga o szczęście Morrisa i ocalenie Jessy.
Morris w ciągu kilku minut przeszedł przez miasto. Puścił się znowu drogą do Kilkeran, którą już tyle razy przebył. Noc była tak czarna i mgła tak gęsta, że Morris, chociaż znał dobrze okolicę, z trudnością mógł się kierować.
Ciężka atmosfera zapowiadała burzę. Od czasu do czasu, gdy wiatr zawiał od zachodu i rozpędził mgłę na chwilę, w dali ukazywały się światełka w Galway i czerwone latarnie statków stojących na kotwicy w zatoce.