Gdy wiatr ustawał, mgła zbierała się znowu, żaden powiew nie poruszał nieruchomej atmosfery.
Wówczas Morris kierował się już tylko swoim instynktem i jakimś głuchym dźwiękiem, który słyszał przed sobą od chwili wyjścia z miasta i który zdawał się postępować także w kierunku Ranach-Head.
Morris, nie był wstanie określić zkąd pochodził ten dźwięk, trudny do wytłómaczenia o tej porze: był to jakby tentent oddziału konnicy, jadącej kłusem na jakie pół mili przed nim.
Morris gotów był przysiądz niemal, że się nie myli. Co go utwierdzało w tem przekonaniu, to, że chociaż sam biegł szybko, ten tentent dawał się słyszeć zawsze w tej samej odległości, a jeżeli się doń zbliżył, to bardzo nie wiele. Lecz z drugiej strony, jakiż mógłby być powód tej nocnej wyprawy? Regularność powtarzających się dźwięków zdradzała żołnierzy, ale jak przypuszczać, że w chwili, gdy stolica hrabstwa potrzebowała wszystkich obrońców, wysyłano wojska do małego miasteczka Kilherran, którego same odosobione położenie, zabezpieczało zwykle od wszelkich zaburzeń politycznych?
Prawdę powiedziawszy Morris tak ściśle nie rozumował. Serce jego i umysł zanadto były przepełnione innym przedmiotem, by mógł długo myśleć o owym szumie zasłyszanym wśród ciemności. Szedł wciąż na przód, przyspieszając kroku, jakby chciał w jednej chwili przebyć przestrzeń dzielącą go od narzeczonej.
Był teraz pełen nadziei, nie wolnej jednak od ciężkiej troski. Jessy wyrzuciła swój rękopis, będący ostatnią jej skargą i błaganiem o pomoc, w chwili, gdy już jej wszystkiego brakło.
A wołanie jej przez dwa dni pozostało bez skutku.
Dwa dni, dwa długie dni od czasu, gdy pierwszy raz uczuła dotkliwe udręczenia głodu.
Jakże więc każda minuta była drogą. Morris musiał ją sobie wyobrażać już umierającą i tylko błagał Boga by o kilka chwil przedłużył konanie nieszczęśliwej ofiary.
Wszystko teraz zrozumiał, zrobiło się jasno w owym labiryncie, w którym umysł jego błąkał się jeszcze dnia poprzedniego.
Ów gwar Londynu, o którym wspomniała Jessy, był to szum morza, ów chleb rzucany codzień przez niewidzialną rękę, było to pożywienie, które Pat, w swem mniemaniu, dawał potworowi, chowanemu, według naiwnego przekonania mieszkańców okolicznych, dla zagłady katolików, ukośna strzelnica w więzieniu, wychodziła niezawodnie na sccody Olbrzyma Ranach i chleb wyrzucowy przez Jessy, upadł u stóp przylądka.
Wszystko to było prawdą. Ale Morris przyspieszał biegu, bo wszelkie wyjaśnienia nie warte były tyle, ile kawałek chleba, dany w porę biednej zagłodzonej istocie.
Słyszał wciąż i coraz bliżej ów szum, który wziął za tentet oddziału konnicy. Niczego jeszcze nie mógł dojrzeć, gdyż ciemność była straszna, ale pewna okoliczność utwierdziła go w powziętem przekonaniu.
W połowie drogi do Kilkerran, jakiś głos odezwał się tuż za nim wołając: Kto idzie? Jednocześnie dał się słyszeć tentet galopującego jednego konia.
Nikt nie odpowiedział na zapytanie: Kto idzie? które powtórzono głosem silnym i groźnym.
tentet galopu zbliżał się do Morrisa. W chwili gdy zabrzmiał trzeci raz okrzyk: Kto idzie? jeździec przeleciał pędem obok niego i tak blizko, że młodziec mógł rozpoznać czerwony mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Był to major Percy-Mortimer, dążący do Galway, dla zwalczenia swych przeciwników.
Korzystając ze snu Elleny, wyszedł cicho, pozostawiając ją śpiącą na burnusie.
Jego to chód, czatujący Jermyn słyszał na wybrzeżu.
Ellen nauczyła go gdzie znajdzie konia, pędząc galopem do Galway myślał sobie:
— Jutro powrócę zwycięzcą; będzie szczęśliwą i wśród radości przebaczy mi!
Biedna Ellen!
Morris nie poznał majora.
Oddział jazdy, jadący na przodzie składał się też z dragonów królewskich i był pod dowództwem pułkownika Brazera. Za przewodnika służyła mu Katti Neale, żona Owena, która chciała pomścić swego ojca, zamordowanego przez Molly-Maguires.
Grożąca burza nie pozwoliła dragonom siąść na statek, jak to pierwiastkowo radziła Katti i dla tego jechali do Kilkerran, zkąd można było spostrzed ogień na szczycie Ranach-Head.
Morris przekonawszy się, że miał przed sobą oddział wojska angielskiego, zeszedł z głównej drogi. Puścił się polem idąc w tym samym kierunku co i dragoni.
Przybył jednocześnie z nimi naprzeciwko pałacu Montrath. Burza rozpędziła już mgłę; z czarnego nieba nie spadała kropla wody, ale wiatr dął z coraz większą wściekłością, gnąc odwieczne dęby w parku, jak kłosy.
Pomiędzy drzewami przeświecało jakieś światło od strony ruin zamczyska, a gdy Morris dostał się wreszcie do jednej z długich ulic, ujrzał ogień na szczycie Ranach.
Ścisnął pas koło bioder, wstrząsnął długiemi włosami zesztywniałemi od potu, zrobił młynka swym kijem i puścił się dalej.
Niebawem wyprzedził dragonów. Nie wiedział czy pojadą oni dalej ku przylądkowi, czy też zwrócą się na lewo, wzdłuż parku w kierunku Kilkerran.
Nie wiele go to zresztą obchodziło. On szedł naprzód.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/167
Ta strona została przepisana.