W kilka minut później przechodził koło nowego pałacu, nie rzuciwszy nawet okiem na okna, po za któremi migotały światła w różnych kierunkach.
Wreszcie, po ostatniem wysileniu stanął u stop wieży starego zamczyska. Zatrzymał się chwilę, gdyż już mu tchu nie starczyło. Jakiś głuchy szmer dochodził od strony pałacu Montrath a w powietrzu dał się czuć zapach dymu.
Morris nie odwrócił nawet głowy i wszedł do schronienia Pata.
Nora ta była oświetloną gałęzią sosnową wetkniętą w mur, Morris wchodząc usłyszał żałosną skargę:
— Ach! Mac-Diarmidzie, mój bracie, — wołał głos, — na twoje zbawienie zaklinam cię, zlituj się nad nieszczęśliwym! Związali mnie tutaj w moim domu, sznurami, które mi się w ciało wpiły. Przyprowadzą tutaj potwora.... Boże wielki! cóż ja zawiniłem, że mnie tak ciężko karzesz? To tygrys Morrisie i czuję już jak mi druzgocze kości żelaznemi zębami.
Biedny Pat był rzeczywiście związany i leżał na słomie.
— Gdzie ona? — zapytał Morris, który wciąż o jednem tylko myślał.
— Więc to lwica! — zawołał nieszczęśliwy chłopiec. Jezu Chryste! Matko Najświętsza! Aniołowie święci! zlitujcie się nademną.
Wił się na słomie jęcząc i lamentując. Zęby mu się trzęsły, włosy stawały dębem na głowie. Morris schwycił go za ramie i gwałtownie nim wstrząsnął.
— Gdzie ona? — powtórzył groźnie, — gdzie jej więzienie?
Pat wił się tylko i jęczał.
Morris miał go już schwycić za włosy, gdy nagła myśl przeszła mu przez głowę. Zerwał się szybko i schwyciwszy się obiema rękami za czoło, począł rozważać.
Ktoś widocznie uprzedził go w ruinach, kiedy Pat związany, leżał na słomie. Czy byli to Mac-Diarmidowie? czy też wróg jaki?
Imie lorda Jerzego zawisło na ustach Morrisa, straszna trwoga schwyciła go za serce.
Pochylił się znowu nad Patem, który leżał nieruchomy.
— Czy to lord Jerzy?... — począł badać.
— Ależ tak, złotko moje! — przerwał biedny chłopiec, — to milord, nasz zacny pan i jego plenipotent Crackenwell.
Morris zachwiał się na nogach.
— Gdzie oni są? — zawołał gwałtownym głosem.
— Najświętsza Pan no! alboż ja mogę wiedzieć?
— Którędy wyszli?
Pat wskazał małe drzwi, któremi widzieliśmy go wychodzącego dnia poprzedniego z trzema chlebami owsianemi i z dzbankiem wody.
Drzwi nie były zamknięte, Morris wybiegł niemi.
Morris dostał się najprzód do tego wązkiego korytarza, pełnego rumowisk, którym Pat udawał się zwykle na pierwsze piętro sąsiedniej wieży.
Przez chwilę blask gorejącej gałęzi sosnowej oświecał jeszcze drogę, którą szedł Morris, ale po pierwszym zakręcie, ujrzał się pogrążonym w zupełnej ciemności.
Szedł, kierując się tylko swoim kijem.
Ale odkąd się dostał na korytarz, czuł peryodyczne wstrząśnienia, którym towarzyszył jakiś głuchy łoskot. Liczył, że będzie mógł się nim kierować, odgadywał bowiem zkąd pochodził, ale już doszedł do końca korytarza i wszędzie kij jego natrafiał tylko na grube mury.
Stukanie słychać było teraz zaraz pod jego stopani. Już nie miał żadnej wątpliwości, to kirką robiono wyłom w ścianie.
Otwierano grób biednej Jessy.
Ale z korytarza nie było żadnego wyjścia i Morris miał się już wrócić do schronienia Pata, gdy noga jego potknęła się o jakiś otwór.
Schylił się: była to klatka zrujnowanych schodów zastąpionych obecnie drabiną.
Morris szybko i cicho zeszedł po szczeblach.
Dostawszy się na dół, ujrzał jakąś jasność o kilka kroków od siebie. Był to tylko odblask światła, które mu zasłaniał kant muru.
Stąpając ostrożnie zbliżył się aż do tego kantu, po za którym ujrzał dwóch ludzi oświeconych latarnią.
Jeden z nich wsparty na kirce ocierał pot z czoła, drugi rękami oczyszczał gruzy wyłamane z muru przez towarzysza.
Jeden za drugim zajrzeli do wnętrza, oświetlając takowe latarnią.
— Umarła, — rzekł pierwszy, którym był lord Jerzy.
Krew ścięła się Morrisowi w żyłach.
— Nie! nie! — odpowiedział Crackenwell, — widziałem, że się poruszyła. Zaprawdę milordzie, widzę, że nie wiesz o ile kobiety mają twarde życie! Wyr
ał jeszcze dwa czy trzy kamienie i wszedł do więzienia Jessy wraz z Montrathem.
Morris stanął przy otworze.