— Pij Gib! biedna istoto! — rzekł Jozue Daws z protekcyjnym gestem.
— Stokrotne dzięki Waszej Wielmożności! — odpowiedział Roe, łyknąwszy ogromną porcy todry.
— A zatem, — mówił dalej podintendent policyi, — możemy liczyć na ciebie mój chłopcze.
— Tak jest, do usług Waszej Wielmożności.
— Mów ciszej Gib! nie widzę potrzeby wtajemniczania tych pań w nasze sprawy, aczkolwiek tajemnica nasza jest zacną mój chłopcze... chrześciańską... hm! hm!...
— Tak jest Wasza Wielmożność! — mruknął Roe.
— Pójdziesz tedy zemną jutro do sędziego, by świadczyć przeciw temu łotrowi, stronnikowi Papieża.
— Tak jest Wasza Wielmożność.
— I przyprowadzisz z sobą dzieci.
— Tak jest Wasza Wielmożność.
— Które były świadkami pożaru.
— Tak jest Wasza Wielmożność, — rzekł z westchnieniem Roe, spuszczając oczy. — Zapewne, zapewne, pozwól mi Wasza Wielmożność wychylić jeszcze jeden kubek.... Widziałem... one widziały... drogie istotki. Arrach! byliśmy jednak w Kilkenry wszyscy troje, het! daleko ztąd, ale cóż to znaczy, kiedy Wasza Wielmożność nam płaci.
— A to dla dobra świętej wiary, Gib mój chłopcze. Gdzież się dzieciaki teraz znajdują?
— Tną torf w bagniskach, do usług Waszej Wielmożności.
— A w jakim są wieku?
— Ma houchal! drogie niewiniątka! Paddy ma lat jedenaście, a jego siostra Su trzynasty, niech Bóg nad niemi czuwa!
— Wybornie! — mruknął podintendent.
I dodał cedząc przez zęby i zacierając ręce z zadowoleniem:
— Musiałem aż przybyć z Londynu, by tu jakiś ład zaprowadzić! Ach ci sędziowie z Zielonej wyspy, mają krótkie ręce, ale za to długie uszy. Niech mi Bóg to uczucie dumy wybaczy.
To powiedziawszy Jozue Daws zamyślił się, Gib zaś pokornie milczał. Tymczasem ciocia i siostrzenica rozmawiały dalej, przypominając sobie wrażenia z niedawno odbytej wycieczki nad czarującemi brzegami jeziora Mask i Corrib.
— Jakżebym Praniu już chciała być w Londynie, — mówiła ciotka, — by módz opowiadać te cuda! Wyprawię herbatę, może nawet raut, jeżeli się p. Daws na to zgodzi, by się pochwalić tą niezwykłą podróżą. Co za krajobrazy! Jakie wody! jakie lasy! co za łąki! kostyumy! widnokręgi! wiele tu niespodzianek! wiele poezyi!
Fenella zatrzymała się zadyszana.
— To piękny kraj, — rzekła Frania.
— Piękny, to nie dostateczne określenie mojem zdaniem, panno Franiu. Kraj to nadzwyczajny, zadziwiający, szatański: dzicy ludzie z długiemi włosami, dziewczęta z czerwonemi burnusami i gołe dzieciaki. Jak sobie pomyślę Franiu, iż to wszystko jest w mocy dyabelskiej.
Frania wstrząsnęła główką.
— Czy sądzisz pani, — odpowiedziała, — iż te ładne dzieciaczki, które się do nas uśmiechały nad brzegiem jeziora Mash, są opętane? albo te przystojne dziewczęta, których czarne oczy podziwiałyśmy.
— To tylko twoje osobiste zdanie, Franiu, gdyż ja nie lubię czarnych oczów u kobiet.
— A te dzielne chłopaki, — rzekła Frania, — minami tak dziarskiemi i otwartemi.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/17
Ta strona została przepisana.