stał się na dół. Gdy się znaleźli w ciemnym korytarzu, Crackenwell stanął.
— Możemy teraz porozmawiać, — rzekł. — Jeżeli kto tu przepadnie, to ta dzika bestya.
— Nie rozumiem cię, — odpowiedział Montrath, któremu ból w złamanej ręce, wyrywał od czasu do czasu z piersi jęk żałosny.
Crackenwell ruszył ramionami.
— Powiadam, — rzekł, — że tak jak rozwaliliśmy mu dzisiejszej nocy, tak samo możemy założyć deskami tę klatkę schodową i zasypać je ziemią.
— Aa!... — rzekł lord.
— Wyciągniemy drabinę, — mówił dalej z zimną krwią plenipotent, — to tej dzikiej bestyi przetnie komunikacyę, a nam zostawi więcej swobodnego czasu do działania. W pół godziny zatkam otwór tak dobrze, że wszyscy Mac-Diarmidowie razem połączeni nic tu nie poradzą.
Schylił się i schwycił za oba drągi drabiny, usiłując ją podnieść. Było to jednak zadanie przechodzące jego siły, a lord Jerzy, który już tylko władał lewą ręką, nie mógł mu przyjść z pomocą.
— Wolałbym byśmy to sami we dwóch zrobili, rzekł plenipotent z pewnem nieukontentowaniem, ale wśród lokai Waszej Wielmożności znajdzie się nie jeden, który nam chętnie dopomoże. Zaopatrzymy się również w broń, gdy wszystko trzeb a przewidzieć. Teraz bowiem rzucamy na stół naszą ostatnią kartę. Chodźmy.
Skierowali kroki ku schronieniu Pata, było to bowiem jedyne wyjście z tej strony.
Na odgłos ich kroków, nieszczęśliwy chłopak ukrył głowę w słomie i odmówił De profundis na własną intencyę.
Crackenwell i Montrath przeszli, nie zwróciwszy na niego uwagi. Wyszli za próg. Ale znalazłszy się na dworze, krzyknęli obydwa i stanęli w osłupieniu.
Olbrzymia jasność oświetlała okolicę, zabarwiając na czerwono liście w parku. Całe niebo zdawało się być w ogniu.
— To pałac się pali! — rzekł Crackenwell.
Lord Jerzy nie zdążył odpowiedzieć.
Pięć czy sześć czarnych postaci ukazało się w jasnej przestrzeni znajdującej się między niemi i pałacem. Zanim nawet mogli pomyśleć o ucieczce, zostali otoczeni przez ludzi, osłoniętych płócienemi maskami.
Wśród ludzi tych rozległ się krzyk radosny.
— Trzymamy ich! trzymamy! — wołano. Teraz ruszajmy do galeryi Olbrzyma.
W mgnieniu oka Montrath i jego plenipotent, zostali silnie związani i ludzie z płócienemi maskami uprowadzili ich w kierunku gorejącego pałacu.
Było to powtórzenie na wielką skalę sceny rozpoczynającej niniejsze opowiadanie. Montrath, ów piękny pałac, był pastwą płomieni. Straszny pożar, podniecany gwałtownym wiatrem wiejącym od morza, objął jednocześnie wszystkie części pałacu.
Dzieło zniszczenia było dokonane wprawnemi rękami. Z szatańską przewrotnością przedsięwzięto wszystkie środki, nie było już w całym gmachu jednej ściany, któraby nie była okopconą i zajętą przez ogień. Olbrzymie płomienne języki wydobywały się przez okna. Już wzdłuż dymiącego dachu biegały płomyki, to gasnąc, to znów się zapalając, rzekłbyś, że zwycięzki żywioł, igra tu ze swą ofiarą.
Ale ogień wzrastał i szerzył się, pomiędzy belkami unosiły się wysokie kolumny gorącego dymu. Pałac mimo grubości swych wyniosłych ścian u egał wszędzie sile pożaru podniecanego wichrem. Był to już tylko stos olbrzymi, zachowujący jeszcze formy architekturalne, ale ogarnięty od spodu do szczytu płomieniami, które wiatr unosił, rzucając niemi na wszystkie strony ja krozpuszczonemi włosami.
Tutaj, tak jak i u Łukasza Neale, stał na około pożaru rozwinięty szereg nieruchomych widzów, którzy na to tylko tam się być zdawali, by niedopuścić wszelkiego ratunku do gorejącej budowli.
Byli to sprzysiężeni Molly-Maguires, podpisujący lordowi Jerzemu: Pokwitowanie o północy.
Od chwili gdy zmrok zapadł, palił się sygnał na szczycie Banach-Head. Wielu ze spiskowców, pozostało głuchymi na to wezwanie, wrażenie po przegranej w bagniskach, jeszcze w ich umysłach się nie zatarło, ale Molly-Maguire jest dobrą matką, która nie psuje swych dzieci, członkowie tajnych stowarzyszeń w Irlandyi, boją się niemal tyleż siebie samych, ile otwartych swych przeciwników, żołnierzy Jej Królewskiej Mości.
Niektórzy stawili się przez ciekawość, większa część przez obawę; inni wreszcie, gdyż byli równie zaślepieni jak odważni i w swem przekonaniu spełniali święty obowiązek.
Tym razem, Mac-Diarmidowie własnemi rękami zapalili ogień na szczycie Banach-Head. Rzecz chodziła o ich własną sprawę. Podpalenie pałacu miało za cel schwytanie lorda Montrath i jego wspólników i zmuszenia ich do wyjawienia gdzie ukryli Jessy O’Brien. Przed opuszczeniem Galway, synowie starego Milesa udali się na przedmieście Claddagh i porozumieli się tam z poczciwym królem Lew i jego dzielnymi majtkami.
Mieszkańcy z Corrib i z Knockderry, z Kilkerran i z Connemara, schodzili się po kolei do przylądka Banach. Olbrzym Mahony nie dał się wyprzedzić innym, chociaż tego samego wieczora zaniósł na swych