Katti była w tej chwili czem innem zajętą.
Dragoni królowej, których Morris spotkał tej nocy, nie skręcili na lewo przy parku Montrath, by się przespać w małem miasteczku. Oni także spostrzegli ogień zapalony na szczycie Ranach-Head.
Nie było czasu na odpoczynek. Pułkownik Brazer kazał im poschodzić z koni i poprowadzić ich ku przylądkowi, nakazawszy milczenie w szeregach. Katti szła pomiędzy nimi, milcząca też i zasępiona. Usiłowała myśleć o swym ojcu zabitym, by sobie dodać odwagi, ale za każdym razem gdy przywoływała na myśl Łukasza Neale, to obraz Owena stawał jej przed oczy.
Dragoni przeszli o 300 kroków od pałacu Montrath, który wówczas jeszcze nie gorzał i dostali się na stromą ścieżkę, prowadzącą ze szczytu góry na wybrzeże i do pieczar Muyr. Raz już widzieliśmy Pata schodzącego po tej trudnej drodze, ale Pat zdjął swoje drewniane obuwie i był dzieckiem tych gór.
Dragoni, w swych ciężkich butach, nie jednokrotnie poślizgnęli się i darli sobie ręce o ostre skały. Nie widzieli nic wśród nocy, tylko czarną przepaść pod nogami.
Ale los im sprzyjał. Drogę, której by może nie przebyli w biały dzień, przebyli szczęśliwie wśród ciemności, kryjących im większą część niebezpieczeństwa.
Przybyli do stóp góry.
Było to w chwili, gdy sprzysiężeni, w celu zajęcia pałacu Montrath zbierali się wśród skał by pójść główną aleją. Brazer i dragoni zauważyli tylko jakiś ruch i słyszeli głuchy szmer. Ludzkie postacie przesuwały się w cieniu i wszystko zniknęło. Sprzysiężeni obeszli przylądek.
— Gdzie jest wejście do galeryi? — zapytał Brazer Katti.
Katti wskazała palcem szczelinę. Czterej dragoni poszli na zwiady i wrócili oświadczając, że nie słychać wewnątrz żadnych głosów.
Na lewo od kolumn Ranach, znajdowało się wklęśnięcie podobne do tego, jakie posłużyło Jermynowi przed kilkoma godzinami, gdy czyhał na wyjście Elleny. Brazer ukrył się w tem wklęśnięciu wraz ze swym oddziałem, gdzie był dobrze zasłoniętym, chociażby w noc jasną i księżycową.
Dragoni czekali i czekali długo.
Żywa dusza nie pokazywała się na wybrzeżu. Morze szalało o kilkaset kroków od nich a zimny wiatr ścinał im kości.
Gdy burza ustawała, zdawało im się, iż słyszą jakąś wrzawą po drugiej stronie przylądka. Wydawało im się też czasami, że niebo pokrywa się jakąś krwawą łuną ponad ich głowami, jakgdyby zorza północna zabarwiła ogniem chmury.
Nie mógł to być ogień ze szczytu Banach, który już gasł w tej chwili i tylko przyćmione rzucał blaski.
Godziny mijały, Brazer zaczynał rozpaczać.
Wreszcie na skraju przylądka zajaśniało światło wśród skał. Dragoni cofnęli się wstrzymując oddech.
Tylko Brazer i stojąca przy nim Katti wysunęli głowy ostrożnie, by się przyjrzeć przybywającym.
Na ich czele szedł olbrzym Mahony, wstrząsając zapalonym kagańcem ponad głową.
W cieniu za nim szły liczne grupy, wszystkie dążyły ku szczelinie.
Mahony zatrzymał się o trzydzieści kroków od wejścia i podniósł kaganiec jak gdyby chciał dobrze się przypatrzyć po kolei każdemu z członków stowarzyszenia.
Raz kaganiec jaśniał wznosząc do góry swój barwny płomień, to znowu wiatr nim szamotał i światło było przyćmione. Gdy płomień się podnosił, Katti, której cała dusza we wzroku utkwiła, rozpoznawała pod płócienną maską unoszoną przez wiatr, znajome twarze majątków z Claddagh i rolników z Corrib lub z Knockderry. Serce jej biło radośnie, nie widziała bowiem ani Owena, ani żadnego z jego braci.
Więc prawdę jej powiedział u stóp krzyża Ś-go Patryka na szczycie góry. Pomści zatem ojca i wróci do męża, który spi spokojnie w domu Mac-Diamidów.
Tłum postępował wciąż. Pozostało tylko kilka grup, które przeszły z kolei obok Mahoniego. Została wreszcie tylko jedna. Składała się z czterech wysokich mężczyzn, przyodzianych w opończę.
Serce Katti zabiło silnie w piersi. Wychyliła głowę z po za skały.
Czterej mężczyźni zabierali się wejść w szczelinę, trzech z nich już weszło. Wiatr zawiał. Płócienna maska czwartego podniosła się. Z piersi Katti wyrwał się krzyk rozdzierający. Młoda kobieta wybiegła pozostawiwszy szmat ubrania w ręku Brazera, który usiłował ją zatrzymać.
— Owen! Owen! — wołała.
Katti wbiegła w szczelinę, zanim Mahony zdążył ją zatrzymać.
— Ognia! — zakomenderował Brazer swoim dragonom.
Podpalacz usłyszał komendę i podniósł kaganiec by oświecić wybrzeże. Rozległy się strzały. Olbrzym padł ciężko na ziemię, na poprzek szczeliny.
Wewnątrz powstał wrzask straszny.
Dragoni wyszli z kryjówki i ustawili się w szeregach po obydwóch stronach otworu.
Przez kilka minut jeszcze rozlegały się strzały; gdyż sprzysiężeni ukazywali się u wyjścia i próbowali ratować się ucieczką.
Szczelina niebawem zatkała się trupami.
Strzały ucichły i nastała cisza. Dragoni stali w szeregach z bronią u nogi.
Od czasu do czasu gwar wzrastał wewnątrz pieczary i cichł znowu. Nikt już nie próbował wychodzić!
Po godzinie oczekiwania jeden z żołnierzy wszedł do wnętrza i wezwał sprzysiężonych by się poddali, pod karą śmierci. Nikt nie dał odpowiedzi, tylko przez otwór wydostało się echo jakoby potężnego śmiechu.
Oblegający złożyli radę. Niepodobieństwem było zaatakować spiskowców w ich schronieniu, a czas uciekał. Ponad ponurem morzem, już zaczynało świtać.
— Trzeba raz z tem skończyć, — rzekł Brazer.
Chorąży Dickson, wezwany przez przełożonego, otrzymał od niego rozkaz na ucho.
Oddział rozdzielił się na dwie części. Dickson z jedną częścią poszedł drogą, którą przybyli sprzysiężeni i skierował się ku alei Montrath.
W pół godziny później wrócił, przynosząc wiadomość o pożarze pałacu, którego mieszkańcy musieli zapewne zginąć w płomieniach.
Każden z dragonów jego oddziału niósł kilka pęczków faszyny.
Brazer kazał oczyścić szczelinę z zawalających ją trupów. Jeden z żołnierzy stanął znowu przed otworem i wezwał oblężonych do poddania się.
Nic nie odpowiedziano, ale w ciemnym korytarzu błysnął płomień i żołnierz padł rażony kulą.
— Podpalić faszyny! — rzekł Brazer.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/173
Ta strona została przepisana.