Żołnierze spełnili rozkaz i pierwszy zapalony pęczek został rzucony w otwór.
Przeciągły śmiech rozległ się w galeryi.
Pęczek faszyny zgorzał, z zielonego drzewa wydobywał się gęsty dym, który gwałtowny wicher wiejący od morza pchał cały do jaskini.
Na dworze było coraz jaśniej. Drugi pęczek zastąpił pierwszy, a gdy raz ognisko rozpaliło się, rzucono weń pęczki za pęczkami, które się wszystkie zatliły.
Z otworu prowadzącego do pieczary, napół zatkanego gorejącym stosem, wydobywały się tylko głuche szmery, wśród których już nie było słychać wybuchów śmiechu.
Szmery niebawem zamieniły się w jęki i te rozlegały się straszne, rozpaczliwe.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Słońce weszło i ukazało się po drugiej stronie przylądka.
Stary Mac-Diarmid zbudził się ze swego długiego snu. Pod wpływem umysłowej apatyi, pozostającej zawsze czas jakiś po zażyciu opium, usiadł na łóżku, nie przyjrzawszy się nawet otaczającym go przedmiotom, jak gdyby nic nie było zaszło od dnia, gdy się poraź ostatni pod tym dachem obudził.
Ale gdy się już zabierał wstawać, wzrok jego padł na przedmiot leżący na ziemi, na widok którego cofnął się, jak gdyby nastąpił na żmiję. Przedmiot ów, który na nim wywarł takie wrażenie, był to kawał kwadratowy czarnego płótna, z dwiema tasiemkami przymocowanemi do rogów. Była to maska biednego Dana, którą bracia zapomnieli zniszczyć.
Starzec schylił się zwolna i schwycił ją konwulsyjnym ruchem. Obejrzał się z trwogą na wszystkie strony i schował ją w zanadrze.
Peggy, przygotowała jak zwykle rodzinną wieczerzę. Miles usiadł na swem miejscu. Wzrok jego obiegł na około stołu.
Nie dotknął skromnej strawy postawionej przed nim. Nie wyrzekł ani słowa. Czekał.
Około południa drzwi folwarku otworzyły się wreszcie. Wszedł Morris podtrzymując chwiejącą się Jessy.
— Gdzie są moi bracia? — zapytał Peggy.
Peggy nic nie odpowiedziała.
— Gdzie Katti i szlachetna Ellen?
Mała dziewczyna pokręciła głową płacząc.
Morris zbliżył się do ojca i chciał go wziąć za rękę.
Starzec usunął ją.
— Dla czego dom Mac-Diarmida jest pusty? — zapytał ponurym głosem.
— Zaraz wrócą, — wyszeptał Morris z trudnością, panując nad własnym niepokojem.
— Kto wie? — rzekł starzec, spoglądając na Morrisa dziwnym wzrokiem. — Już może wczoraj Natty, Dan i Jermyn nie żyli. Nie kłam Mac-Diarmidzie, gdyż wszystko odgadłem.
Morris otworzył usta by odpowiedzieć. Rozkazujący giest ojca wstrzymał go.
Ten zaś wyjął z zanadrza płócienną maskę, znaną dobrze sprzysiężonym.
Morris na widok tego oskarżającego dowodu, spuścił oczy.
Starzec wstał.
— Wracam do Galway, — rzekł, — gdyż biedny Gib miał słuszność: to Mac-Diarmid zabił Łukasza Neale! Krew Mac-Diarmida powinna za tę zbrodnię odpokutować!
— Ojcze! Ojcze mój! — zawołał Morris, padając na kolana.
— Jeżeli twoi bracia wrócą, — mówił dalej stary Miles, — powtórz im moje słowa. Nie mam już synów. Żywych czy umarłych, przeklinam Molly-Maguire jako wrogów Irlandyi!
Starzec skierował kroki ku drzwiom, Morris chwycił się szat jego, Jessy uklękła przed nim, usunął ją zlekka i brutalnie odepchnął Morrisa.
— Zabraniam ci iść za mną, — rzekł przechodząc przez próg.
Pewnym krokiem zeszedł z góry i udał się prosto do miasta.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Burza ucichła. Słońce u szczytu swej dziennej drogi złociło szczyty skał sterczące nad powierzchnią morza w pobliżu przylądka Ranach.
Brazer i dragoni stali wciąż na tem samem miejscu. Faszyny tliły się, a czarny dym wydobywający się z nich zakrywał wejście do pieczary jakby śmiertelnym całunem.
Przez otwór jaskini wydobywały się coraz już słabsze jęki.
Brazer był blady i siwe włosy stawały mu na czole, ale upierał się przy swem okrutnem postanowieniu, a żołnierze ze wstrętem wykonywali jego rozkazy.
Morze było jeszcze burzliwe. Fala uderzała o skały pozostawiając pas białej piany na wybrzeżu.
Stos zaczął gasnąć.
Brazer sam pchnął nogą pęczek faszyny i nastawił ucha przysłuchując się słabnącym coraz bardziej jękom wydobywającym się z pieczary.
Dickson i inni oficerowie odwrócili głowy ze wstrętem. Ruch ten zwrócił ich oczy na morze, gdzie spostrzegli rządowy statek płynący w kierunku przylądka, z rozwiniętemi żaglami.
Na pokładzie tego statku z łatwością rozpoznać było można stojącego oficera, przybranego w świetny mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Statek zarzucił kotwicę w tem samem miejscu, w którem, dwoma dniami wprzódy, zatrzymał się parowiec Maryi Wood.
Spuszczono czółno do morza i oficer zajął w mem miejsce z wioślarzami.
— Albo mnie oczy mylą, — szepnął porucznik Peters, — albo widzę tam majora Percy-Mortimera.
Brazer usłyszawszy to nazwisko podniósł głowę i zwrócił oczy na szalupę zbliżającą się szybko.
— Do stu tysięcy kartaczy! — krzyknął, — czyżby ten zdrajca przybywał bronić swoich dobrych przyjaciół. Rozdmuchać ogień, niech widzi, że my czasu nie tracimy!
Czarny kłąb dymu wzniósł się wzdłuż kolumn Olbrzyma.
Na szalupie, Percy-Mortimer dawał znaki szarfą.
— Baw się! baw się! — mruknął Brazer, — zaprowadzimy cię związanego do miasta, by nam nikt nie zarzucał żeśmy z sobą więźniów nie przyprowadzili.
Szalupa przybiła do brzegu. Percy wyskoczył i poszedł naprzód podtrzymywany przez jednego z wioślarzy, gdyż z trudnością mógł się poruszać.
Gdy go już usłyszeć było można, dał rozkaz żołnierzom zgaszenia ognia.
Dragoni spojrzeniem badali pułkownika Brazera, który ruszył ramionami i uśmiechnął się zwgardliwie.
— Dorzucić faszyn do ognia! — rzekł.