Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/175

Ta strona została przepisana.

Żołnierze, słuchając, acz niechętnie, przynieśli kilka pęczków.
Mortimer już był na kilka kroków od oddziału.
— Poruczniku Peters, — rzekł rozkazującym tonem, — chorąży Dickson, polecam wam dwóm specyalnie pod surową odpowiedzialnością spełnić co powiedziałem: natychmiast zgasić ogień!
Oficerowie i żołnierze wahali się. Skłonni byli słuchać, gdy litość ich brała, ale dyscyplina wojskowa nie pozwala podwładnym iść za głosem własnego sumienia.
Brazer był tam. Wola jego była dla nich prawem.
Nastała chwila milczenia, a wśród tej ciszy, usłyszano jakby ostatnie echo konania oblężonych. Zamierające ich głosy zaledwie już było można uchwycić uchem.
Mortimer zbliżył się do żołnierzy. Przeszedł mimo Brazera i powtórzył groźnie swój rozkaz. Twarz jego blada i biała jakby wykuta z marmuru, zachowywała zwykły sobie wyraz zimnej obojętności, ale pod tą maską baczne oko mogło się dopatrzeć śladów głębokiego wzruszenia.
— Dorzucić faszyn do ognia! — rzekł Brazer tonem szyderczym i wyzywającym.
— Zgasić ogień! — powtórzył po raz trzeci Mortimer, odciągając kurki od pistoletu.
Brazer przestał uśmiechać się szyderczo i wargi zadrżały mu ze złości. Wydobył szpadę.
— Majorze Mortimer, — rzekł usiłując panować nad sobą, — zapominasz, że mówisz wobec przełożonego!
— Mówię wobec równego sobie! — odpowiedział Percy. — Dzisiaj rano otrzymałem z Londynu nominacyę na pułkownika!
— Zgasić ogień! — zawołali jednocześnie Peters i Dickson.
Brazer zaklnął straszliwie i zacisnął pięści.
— I wzywam pana, — mówił dalej Percy, — byś złożył dowództwo tych żołnierzy, którzy do pana nie należą.
Brazer pieniąc się ze złości, postąpił krokiem naprzód jakby chciał ze szpadą rzucić się na niego; ale zapanował nad sobą i drżącą od gniewu ręką wsadził broń do pochwy.
W kilka minut oczyszczono wejście do galeryi, szczelina ukazała swą rozwartą paszczę, okopconą dymem.
— Zapalić pochodnie, — rzekł Mortimer.
Spełniono natychmiast ten rozkaz, kilku żołnierzy spróbowało wejść w korytarz prowadzący do galeryi.
Cofnęli się natychmiast wygnani rozpaloną atmosferą.
Trzeba było czekać. Mortimer niecierpliwił się dręczony najwyższym niepokojem. Brazer spoglądał na niego z boku i uśmiechał się.
W tej chwili, przez otwór szczeliny wydobył się jakby jęk ostatni. I nastała cisza.
Mortimer nie będąc wstanie dłużej czekać, schwycił pochodnię i wbiegł w korytarz. Żołnierze za nim.
Zaraz przy pierwszych krokach Percy potknął się o trupy. Ciężkie gorące powietrze dusiło go. Mortimer przeszedł przez próg przy wejściu galeryi. Żołnierze postępowali tuż za nim. Pochodnie oświecały tysiączne kryształy na ścianach i sklepieniach, podziemny pałac przybrał cudowną fantastyczną postać.
Wśród tych jaśniejących wspaniałości rozpostarła się śmierć zimna, okrutna. Ziemia była zasłaną trupami. Z tych wszystkich, których widzieliśmy wchodzących tam dnia poprzedniego, czy to zwycięzców, czy zwyciężonych, ani jeden nie pozostał przy życiu.
Mortimer poznał w pierwszym rzędzie lorda Jerzego Montrath i jego plenipotenta Crakenwella leżących obok siebie, strasznie zeszpeconych ostatniemi konwulsyami konania, niepodal od nich leżała Marya Wood trzymając w ręku odkorkowaną butelkę araku. Śmierć ją schwyciła wśród pijatyki. Na ustach zachowała jeszcze swój obojętny, brutalny uśmiech.
Michey, Larry i Sam leżeli tuż przy sobie. Spokojne ich rysy świadczyły o mężnie przyjętej śmierci. O kilka kroków od nich Owen i Katti trzymali się w objęciach. Katti złożyła głowę na piersi męża, który uśmiechając się do niej zdawał się wymawiać słowa przebaczenia....
I wiele innych trupów pomięszanych z sobą; u stóp jednej z kolumn, grupa złożona ze starca i z dwojga dzieci. Su i Paddy cisnęli się do ojca, który je ściskał biedne istoty, krył pod swą opończę, jakby chciał ich bronić przeciw duszącemu zwycięzkiemu czadowi.
Percy Mortimer szedł dalej. Nie tych ludzi on szukał. Szedł badając wzrokiem ponure cmentarzysko.
Naraz krzyknął rozpaczliwie.
W wklęśnięciu pieczary spostrzegł Ellen, leżącą na czerwonym burnusie, piękną i białą jak święta, a u nóg jej Jermyn zakrywał sobie jeszcze czoło zesztywniałem rękami.
Umarł na klęczkach.
Percy zajął miejsce, które był opuścił dnia poprzedniego i przytulił głowę szlachetnej dziewicy do serca.
Żołnierze przeglądali dalej galerye, a w miarę jak pochodnie przesuwały się po tym olbrzymim grobie, kolumny i sklepienia jaśniały milionami olśniewających iskiers. Smugi światła przebiegały po ziemi. A wszyscy ci umarli zdawali się poruszać, wszystkie te blade twarze zdawały się ożywiać i zagasłe na wieki źrenice, rozpłomieniały się na chwilę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
EPILOG.

W kilka miesięcy po tej katastrofie, wielki był gwar i wielka radość w mieście Galway. Tłoczono się w szynkach, śpiewano, pito, trzask kijów, bez których nie ma prawdziwej zabawy w Irlandi, mięszał się z ogólną wesołą wrzawą.
Całe miasto szalało i zapał by ogromny, powiewano zielonemi palmami na ulicach i od Claddagh, aż do trybunału, rozlegały się wiwaty.
Walka bowiem rozpoczęta jeszcze w czerwcu, została rozstrzygniętą, zapasy wyborcze doczekały się rozwiązania. Sulliwan, święty wobec Pana i Wilhelm Derry, stawali znowu przed wyborcami i mimo wysileń oranżystów, popartych rozumem Jozuego Daws, kandydat katolicki przeszedł ogromną większością.
O’Connell przybył sam walczyć w celu zapewnienia zwycięztwa swemu protegowanemu i u podnóża gór Mamturk, odbył się olbrzymi meeting. Oswobodziciel przywdział swą togę przyozdobioną haftami srebrnemi i ze zwykłą stereotypową wymową, zmiażdżył przeciwników.
Pomiędzy tym potężnym umysłem, a ludem irlandzkim, istniał jakby prąd magnetyczny. Poczciwi ludziska z hrabstwa Connaught opanowali całe miasto, Sulliwan musiał uciekać, podczas gdy oranżyści kryli się, pokonani i zawstydzeni.
Wilhelm Perry, członek parlamentu był obnoszony w tryumfie od szynku do szynku i zaniesiony do łóżka, tak przepełniony piwem i potenem, że ten pier-