Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/176

Ta strona została przepisana.

wszy dzień jego politycznej karyery, o mało co nie został ostatnim.
Jesteśmy nazajutrz po wyborach i katolicy święcą swój tryumf.
W porcie jeden z parowców grzał już parę w kotle i przygotowywał się do odpłynięcia.
Na grobli, na bulwarkach nadbrzeżnych i we wszystkich nadmorskich ulicach, cisnął się lud niezmierny, a wśród szumu powstałego z ludzkich głosów, powracało wciąż nazwisko O’Connella.
Na prawo od debarkaderu i wprost parowca, stała grupa poważna i milcząca, przyglądająca się z pogardą objawom ogólnego zapału. Wśród tej grupy znajdował się stary nasz znajomy król Lew, trzech czy czterech jego majtków, oraz kilku sprzysiężonych ocalałych po katastrofie w galeryi Olbrzyma.
Przed nim, wysoki mężczyzna, z piękną i szlachetną fizyognomią, stał z założonemi rękami. Śliczna kobieta, wspierała się na jego ramieniu. Oboje mieli wyraz smutku na twarzy, oboje byli w żałobie, ale uśmiechali się do siebie.
Z drugiej strony debarkaderu, naprzeciw nielicznej grupy sprzysiężonych, stał oddział dragonów.
Oficer dowodzący oddziałem miał na sobie mundur pułkownika. Był to człowiek młody jeszcze, twarz jego regularnie piękna, była dziwnie blada i gdyby nie gorzki melancholijny jej uśmiech, rzekłbyś, że jest wykutą z marmuru.
Był to pułkownik Percy-Mortimer, zaś mężczyzną w żałobie był Morris Mac-Diarmid i prowadził pod rękę Jessy O’Brien, swoją narzeczoną, którą śmierć Montratha uczyniła wolną.
Przestrzeń między Morrisem i pułkownikiem była zapełnioną tłumem, przyglądającym się ciekawie parowcowi przygotowującemu się do odpłynięcia. Dyskutowano głośno. Jedni twierdzili, że oswobodziciel jest już na pokładzie parowca, drudzy protestowali energicznie, twierdząc, że stary Dan jest zanadto dobrym Irlandczykiem, by miał tak opuszczać cichaczem i bez uprzedzenia nikogo, swoich stronników z Galway.
Wrzawa, jaka powstała w dali od strony miasta, zdawała się przyznawać słuszność tym ostatnim: fala kudłatych czupryn poruszyła się ze wszech stron.
— To on! to on! — wołano.
Mylono się jednak. Poruszenie w tłumie zostało spowodowane przybyciem poważnego Jozuego Daws i jego towarzyszki Fenelli. Zacna para już nie miała nic do czynienie w Galway. Portfel Fenelli był pełen, a pan podintendent policyi spełnił swoje zadanie. Odpływał na tym samym parowcu co oswobodziciel, a dragoni stali tam, by czuwać n ad jego bezpieczeństwem.
Dzięki ich opiece, mógł dostać się do debarkaderu, wśród świstań, wrzasków i pogróżek, które się jednak w czyn nie zamieniły. Frania idąc za ciotką, przechodziła koło Morrisa, spuściła woalkę. Nogi jej się chwiały, gdy schodziła po stopniach, debarkaderu.
— Ta młoda panienka spojrzała na ciebie Mac-Diarmidzie, — rzekła Jessy, — czy ją znasz?
— Znam ją, — odpowiedział Morris głosem drżącym od wzruszenia.
— Kto ona?
Morris milczał kilka sekund, zanim odpowiedział.
— Bóg, Jessy, zesłał anioła w chwili gdy śmierć ci groziła; to ta młoda osoba wskazała mi twoje więzienie.
Jessy odwróciła się szybko ku szalupie unoszącej Jozuego Daws i ruszyła się, jakby chciała pobiedz naprzód; ale wioślarze już pracowali wiosłami i czółno pruło spokojne wody w porcie.
Jednocześnie wrzawa się wzmogła od strony miasta. Tym razem nie cichła, ani się nie zamieniła w szydercze świstanie, ale rosła wciąż i rozszerzała się, wreszcie wybuchła z siłą grzmotu.
Tłum rozstępywał się na dwie strony z głębokiem uszanowaniem. Nastała cisza, wszystkie głowy odsłoniły się, jak w owe dnie uroczyste, gdy księża katoliccy obnoszą po ulicach Najświętszy Sakrament.
Daniel O’Connell ukazał się, otoczony swoim historycznym sztabem. Szedł z odkrytą głową, a w ręku trzymał słynną swą togę, wyhaftowaną przez damy irlandzkie. Gdy się kłaniał na prawo i na lewo, ziemia się trzęsła od głośnych wiwatów, gdy szedł naprzód, depcząc zielone palmy i wieńce, któremi mu usłano drogę, nastawała wśród tłumu uroczysta, religijna cisza.
Przez chwilę, O’Connell, gdy już miał schodzić do szalupy, znalazł się między dragonami Jej Królewskiej Mości i milczącą grupą sprzysiężonych.
Było to jakby materyalne usobienie jego posłannictwa w tem życiu.
Gdy przeszedł, Percy Mortimer i Morris, zamienili przeciągłe spojrzenie. Rzekłbyś, dwaj atleci mierzący swe siły przed walką.
Anglia stała naprzeciw Irlandyi.
Przedstawiali obydwaj dwie przeciwne sobie zasady, równie silne i wieczne, gdyż obie zarówno absolutne; jeden z nich trzymał w górze sztandar zdobyczy, drugi podnosił w cieniu sztandar narodowości.
A między nimi stał ten człowiek, ten król! ten tryumfator, którego zwycięztwo oddalało walkę.
Ale oni mogli czekać. Młodzi oboje, widzieli, że pół-bożek już się chwiać zaczyna pod brzemieniem starości.
Szalupa dopłynęła do parowca, którego koła poczęły się kręcić w powietrzu, jak gdyby potężny motor nie wiedział jeszcze, w jaką stronę skierować ich działanie. Trwało to minutę, wreszcie zawarczały jednocześnie pozostawiając za sobą na powierzchni wody, szerokie smugi białej piany.
Tłum krzyknął ostatni raz hura! Oswobodziciel zdala kłaniał się swą togą. Przedstawienie było skończone.
Wkrótce, oprócz majtków zajętych manewrami, pozostała na pokładzie tylko młoda dziewczyna, ubrana biało, która stała smutna, wsparta o galeryę. Wzrok swój utkwiła w Morrisa i jego narzeczoną.
Miasto już ginęło w dali, a ona jeszcze stała, usiłując ich dojrzeć. A gdy już zupełnie znikli jej z oczów, przyłożyła rękę do serca i wzniosła zwilżone łzami oczy ku niebu.
— Mój Boże! — rzekła, — spraw niech będą szczęśliwi i niech go ona zawsze kocha.


Kilka dziesiątków lat upłynęło od tej pory. Irlandya jeszcze cierpi.
Ale Europa ze zdziwieniem przygląda się postępom zgrzybiałości, której stara Anglia codziennie składa dowody!

KONIEC.