i Mortimerem. Nie widziałam, czy ma jedwabną, szarfę, czy też łachmany, ale widziałam ogień w jego oczach, słyszałam głos jego grzmiący wśród wrzasków tłuszczy.
— A major! moja siostrzenico, żaden muskuł nie drgnął w jego twarzy.
— Widziałam jak kij jego drgał mu w ręku jak czarodziejska różczka i tłuszcza cofnęła się rozgniewana, wściekła, cofnęła się przed jednym człowiekiem!
— Ale major! stał niewzruszony z szeroko otwartemi oczami!
— Major jest odważnym żołnierzem.
— I taki piękny, taki poetyczny Franiu!
— O jakże prawdziwie pięknym był ten, który go ocalił, — zawołała Frania, uniesiona niezwykłym zapałem.
Fenella spojrzała na nią ze zdziwieniem, ujrzała wzrok jej błyszczący i czoło, tak zwykle spokojne, oblane rumieńcem. Złośliwy uśmiech zarysował się na ustach dojrzałej niewiasty.
— Jakże się unosisz Franiu! — rzekła. — Wszak wymówiłaś nawet nazwisko tego prostaka.
— Zowie się Morris Mac-Diarmid, wszyscy na około nas powtarzali jego imie.
— I zapamiętałaś je Franiu?
— I nigdy je niezapomnę!
Fenella jeszcze bardzie zacięła usta.
— Nie jestże on synem Millesa Mac-Diarmida, podpalacza?
Frania spuściła oczy i zamilkła. Pani Daws ciekawie przyglądała się swej siostrzenicy. Przez chwilę zaczęła nawet przypuszczać... ale czyż to prawdopodobne, by panna przyzwoita, rodzona siostrzenica Fenelli Daws, mogła pokochać człowieka w opończy?
Prostaka! gorzej niż prostaka, gorzej niż żebraka, Irlandczyka!
Jozue Daws i biedny Gib Roe zamieniali kilka słów od czasu do czasu. Jozue dawał Gibowi pewne przestrogi, których tenże słuchał z pokornem uszanowaniem. Ale uwaga jego, nie dorównywała uszanowaniu. Źrenice jego błąkały się błędne i kierowały się wciąż na ponurą fasadę opuszczonej rudery. Poważny Jozue pił jak Anglik i był tą czynnością zajęty tak sumiennie, iż nie zwrócił uwagi na luźne towarzystwo, które się tymczasem gromadziło w sali.
Żona jego i siostrzenica, ukryte w głębi loży, nie też nie zauważyły.
Wreszcie pan podintendent spojrzał przed siebie i krzyknął z podniesienia, tak że aż Gib zadrżał. Sala była pełna i rozmowy krzyżowały się ze wszech stron. Zebrało się przynajmniej ze trzydziestu matadorów stronnictwa protestanckiego, którzy piorunowali przeciw O’Connelowi i twierdzili, iż Irlandya nie wyleczy się z ran swoich, dopóki ostatni stronnik Papieża, powieszonym nie zostanie.
Pomiędzy nim znajdowało się kilku oficerów w mundurach dragonów, którzy od czasu do czasu wznosili tylko zdrowie Jej Królewskiej Mości, by zaznaczyć swoje urzędowe stanowisko.
— Niech żyją lord Montrath i Sullewan! — wołano.
— Hurra! niech żyje Sullewan!
— Niech przepadnie ten nędznik Derry!
W sali zapanowała atmosfera politycznej orgii. Pani Fenella Daws przebudziwszy się z swych marzeń, raczyła wreszcie zwrócić uwagę na to co się na około niej działo. Uznała za stosowne przerazić się niezmiernie.
— Panie! — zawołała, — wychodźmy ztąd, chciej z łaski swej utorować mi przejście!
Jozue Daws w tej chwili bacznie pilnował Giba, który miał twarz zwróconą do okna. Udawał, iż nie słyszy wezwania żony i patrzał wciąż w to samo miejsce. Niepokój malował się też w oczach Frani, gdyż tłum stawał się coraz większym, a chcąc się wydostać na zewnątrz, trzeba było przejść przez całą salę. Fenella Daws załamała ręce z rozpaczą i wlepiła w niebo swe białe oczy, jakby życiu jej groziło niebezpieczeństwo.
Aczkolwiek wrzawa wciąż wzrastała, nic jednak wśród tego napół pijanego towarzystwa, nie zdawało się zagrażać obu damom, nie przyglądano im się nawet. Była to pijatyka poważna, podczas której namiętności przywdziewały komiczną wstydliwą szatę, pobożna bachanalia, przeplatana wyjątkami z biblii, a zacne mieszczuchy żądali rozlewu krwi, pomiędzy dwoma urywkami mistycznych kazań.
Jozue Daws tymczasem wciąż spoglądał przed siebie. Znajdował się naprzeciw okna i wzrok jego padał wprost na czarną fasadę sąsiedniego domu, który słońce pozostawiało w cieniu. Jozue Daws odkrył wreszcie co tak usilnie zwracało uwagę Giba Roe, po drugiej stronie ulicy.
Przez długi czas widział tylko czarny mur a w nim obdrapane okna, wreszcie śledząc cierpliwie za wzrokiem Giba, spostrzegł na szczycie głównego okna twarz nieruchomą, bezwładną, która zdawała się stanowić jedną z rzeźb zdobiących opuszczoną ruderę.
Twarz ta była jakby w ramy ujętą przez framugę okna i czy to w skutek gry światła, czy też rzeczywiście, wydawała się być większą od zwykłych ludzkich fizyognomii.
Wzrok jej, przez ulicę padał wprost na okno hotelu Króla Makolma. Ta nieruchoma fizyognomia skupiła tak uwagę Jozuego Daws.
Nie mógł sobie wytłómaczyć jej obecności u szczytu okna. Słońce padało wprost w oczy podintendentowi policyi a rzucało cień na dom naprzeciwko stojący. Po usilnem przyglądaniu się, Jozue rozpoznał prócz twarzy ogromne ręce, olbrzymi kadłub, wreszcie całą postać, o wiele przerastającą zwykły wzrost ludzki.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/19
Ta strona została przepisana.