Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/23

Ta strona została przepisana.

znaczenia toastu. Major tymczasem dostał się na ulicę i zapomniano o nim.
W środkowej części ulicy było głucho i pusto, ale na drugim jej końcu roiła się też tłuszcza. Olbrzymia chorągiew zielona, wśród której była wyhaftowana harfa Irlandyi, powiewała nad szyldem „Pod Wielkim Oswobodzicielem “. A na samym szczycie domu, na transparencie równie wielkim jak u Filipa Saundera, błyszczał napis:
Górą Wilhelm Derry!
Obeża pod „Wielkim Oswobodzicielem“ należała do Januarego O’Neil z Dunmore, katolika, cieszącego się pewnem w okolicy poważaniem. Obrabiano w niej kandydaturę Wilhelma Derry, kandyta zaleconego przez O’Conella.
Zakład Jaunarego O’Neil, przedstawiał mniej więcej ten sam zewnętrzny charakter, jak oberża pod „Królem Makolmem“. Było to także stare domostwo, pamiętające lepsze czasy, które, chociaż dostało się w ręce plebejuszowskie, zachowało jednak herby swoich dawnych panów. Tylko January O’Neil, biedniejszy od Saundera Filipa, nie mógł należycie wyrestaurować starożytnych murów.
W domu tym, udekorowanym i przystrojonym jak na uroczyste święto, słychać było wrzaski, krzyki radości lub gniewu, przeciągłe szmery, oklaski, wybuchy śmiechu. Przez każde otwarte okno, rozchodziły się śpiewy i wrzaski. Widziano wewnątrz zarumienione twarze, długie powiewające kędziory i na pół obnażone ręce wywijające w powietrzu.
January O’Neil miał otwartą piwnicę na rachunek Wilhelma Derry, tak jak Saunder Filip, na rachunek Sulliwana.
Po obu stronach zwyczaje były jednakowe i środki werbunku też same.
Ale skutki ich nie objawiały się jednakowo w obydwóch obozach. W oberży pod „Królem Makolmem“, pijaństwo przybierało pozory ponure i tchnące nienawiścią; była to gorączka upadłego stronnictwa, które straty swoje liczyło ze wściekłością i rozpaczliwie chwytało się szczątków dogorywającego despotyzmu. Po drugiej stronie ulicy Donnor przeciwnie, radość była szalona i hałaśliwa, połączona z dziecinną fanfaronadą. Zgromadzenie też było liczniejsze.
A jednak wieleż to wychudzonych głodem istot przykrywały te dziurawe łachmany! Jakiemże niezatartem piętnem, nędza naznaczyła te wybladłe policzki, które alkohol zabarwiał na godzinę czerwonemi plamami!
Wieleż to nagromadzonego gniewu kryło się w głębi tych serc przygnębionych długoletniem męczeństwem!
Ale tu charakter irlandzki objawiał się w całej swej pełni. Byli to uciśnieni synowie zielonej Erin, prawdziwe dzieci Irlandyi, ze wszystkiemi swemi nieszczęsnemi wadami wytworzonemi przez niewolę i zarazem z ową żywotną energią i wesołością, które w nich chwile dobrobytu rozbudza. Bawili się bez miary, nie myśląc o wczorajszej biedzie, bez troski o głód jutrzejszy, oddając się z duszą i z ciałem dziecinnej radości i zapominając nawet o swej nienawiści dla ciemiężycieli.
Było tam niezawodnie między nimi wielu członków tajnych stowarzyszeń, które trapią Irlandyę; połowa może tych nieszczęśliwych zapaliła niejednokrotnie wśród nocy kaganiec zemsty, lub podpisała groźny kwit, jaki sprzymieżeni Molly-Moguire posyłają agentom lordów, właścicieli ziemskich. Lecz w tej chwili, dzięki zmienności charakteru narodowego, na wszystkich tych fizyognomiach malowało się niekłamanie zadowolenie. Bawiono się wesoło, serca u wszystkich były lekkie i zajrzawszy do głębi tych dusz, nie odkryłbyś nigdzie i śladu wyrzutu sumienia.
Tak wewnątrz jak i zewnątrz katolickiej oberży panow7ał ciągły ruch i niepohamowana radość. Rzekłbyś, iż ci ludzie odnieśli świetne zwycięztwo i zdawało się, iż hasło Rappelu. powtarzane tysiącznemi głosy, było tryumfalnym hymnem Irlandyi, nareszcie wyzwolonej!
Tak w oknach jak i na ulicy, najzapaleńsi pokazywali pięście przeciwnikom z sąsiedniej oberży i śmiejąc się wyzywali ich do bitwy.
Nie lękali się niczego i nikogo, wyzywali sędziego, wójta, policyantów, nieobecnych dragonów, a nawet i strasznego majora, który z sprzysiężonymi Molly-Maguire prowadził taką zaciętą walkę.
W tej chwili nie lękano go się, przywoływano niemal tego flegmatycznego i walecznego żołniera, który z nieustraszoną odwagą ścigał po nocach, sprzysiężonych w ich najbardziej ukrytych pieczarach. Zwykle jednak wspomnienie o nim ścinało im krew w żyłach. Jakaś tajemnicza potęga, mówiono, czuwa nad jego życiem. Tyle razy już mściwy sztylet spiskowców złamał się jego niezwyciężony pancerz!
Raniono go. Nazajutrz siadał na konia i blady, prowadził swoich dragonów do kryjówek sprzysiężonych, wśród niedostępnych gór.
Czyżby posiadał nadprzyrodzoną siłę?
Opuściwszy oberżę pod „Królem Makolmem“ Percy Mortimer poszedł wzdłuż ulicy Donner wolnym krokiem. Południe zbliżało się, promienie słoneczne przedostawając się pomiędzy ściętemi ukośnie dachami, padały wprost na ulicę. Ludzie zebrani w oberży Januarego O’Neil, spostrzegli zdaleka jaskrawą barwę i złocone hafty munduru majora.
— Dragon idzie! — zawołał Patryk Mac-Duff z osady Knochderry. — Niech go Bóg strzeże, jeżeli przejdzie blizko mego kija.
Patryk był tęgi chłop, zdrów, rumiany, dobrze zbudowany, który jadał mięso tylko raz w rok na Bo-