Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/24

Ta strona została przepisana.

że Narodzenie, jak każdy wieśniak irlandzki, ale któremu kartofle i chleb owsiany widocznie wyszły na zdrowie.
— Biada dragonowi! — odpowiedziało chórem setki rozgrzanych trunkiem głosów.
Patryk Mac-Duff, który pił siedząc wygodnie na bruku, wstał i zakręcił kijem kilka razy młynka nad głową. Ze dwunastu chłopaków poszło za jego przykładem. W oknach krzyczano: odważnie chłopcy! i bito oklaski. Oczy wszystkich były zwrócone na majora, który wciąż postępował naprzód.
W oberży „Króla Makolma“ śledzono również nienawistnym wzrokiem za majorem Percy Mortimer.
— Narazilibyśmy się na ciężką odpowiedzialność, — mówił prokurator O’Kir, — gdybyśmy się porwali na oficera Jej Królewskiej Mości, ale jeżeli się nie mylę, idzie on właśnie odwiedzić swoich dobrych przyjaciół, pod Wielkim Oswobodzicielem.
— Pod pewnym względem, — odpowiedział sędzia Mac-Foot, autor: widzeń na jawie i abstrakcyi ciała, jestem zadowolony, że się nie sprzeciwiłem prawom królestwa, lecz z drugiej strony, boleśnie mi jest patrzeć jak ten dumny Moabita pyszni się na ulicy i wznosi głowę do góry, jak prawdziwy żołnierz Pański.
— Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie, — mruknął wójt Payne. — Lepiej jest powiesić człowieka z zachowaniem ostrożności, niż dać mu szczutka lekkomyślnie.
— Patrzcie panowie! patrzcie! — dodał Saunder Pilip, przynosząc wazę ponczu, — idzie on wprost do oberży tego bezbożnika O’Neil.
— Niechaj przekleństwo Boże nad nim zawiśnie! — zawołali oburzeni protestanci.
Major był już w połowie drogi między Królem Makolmem i Wielkim Oswobodzicielem. Patryk Mac-Duff, który dojrzał jego szlify i szarfę, zaczął wolniej wywijać kijem i zniżył ton głosu.
Arrah! — rzekł, — to oficer! Jak wam się zdaje chłopcy, czy go wpakować do rynsztoka?
— Oficer nie więcej wart od żołnierza, — odpowiedział John, — nie kontraktowy czynszownik, który nie był wyborcą i za poteen Wilhelma Derry, mógł tylko zapłacić pięściami i językiem.
— Do wody czerwony mundur! — wołano z okien.
— Do wody, czerwony mundur! — powtórzyli wieśniacy leżący na bruku.
Major, wśród przekleństw protestantów, postępował wciąż naprzód ku grożącym mu katolikom. Policzki jego nie były bledsze niż zazwyczaj, oczy patrzyły zawsze tym samym zimnym wzrokiem, chód był wolny i swobodny. Zdawało się, iż kończy spokojnie rozpoczętą przechadzkę.
Słońce, padając wprost w oczy biesiadników katolickich, nie pozwalało im rozpoznać rysów zbliżającego się oficera. Patryk Mac-Duff, któremu oklaski zgromadzonych dodawały serca, wybiegł naprzód towarzyszy, wywijając kijem. Drudzy pobiegli za nim zataczając się i śmiejąc, byli już pijani.
— Idźcie chłopcy, idźcie, — wołano z okien, — zmuście Anglika, by wypił zdrowie Wilhelna Derry.
Patryk biegł ożywiony najlepszemi chęciami, ale nagle zatrzymał się i spuścił kij:
— Major! — wyszeptał.
Ci, którzy biegli za nim, powtórzyli też:
— Major!
I wyraz ten powtarzany coraz dalej, doszedł aż do wrót oberży pod „Wielkim Oswobodzicielem” i rozszedł się na parterze i po piętrach. Na ulicy przestano wrzeszczeć, w szynku zapanowało milczenie, w oknach nastała cisza. Ci sami ludzie, którzy pijani biegli przed chwilą z groźbami na ustach, rozstąpili się po obu stronach ulicy, pozostawiając wolne przejście.
Patryk machinalnie dotknął kapelusza na znak uszanowania.
Major odkłonił mu się i wszyscy odkryli głowy.
Tacy już oni, nawet w chwilach szału. Ręka przygniatająca ich była tak ciężką, iż nie są zdolni podnieść się jak ludzie przy świetle dziennem i głośno wyznać swą nienawiść. Tak długo byli niewolnikami, iż na widok pana zginają karki. W nocy potrafią chwycić fuzyę lub kaganiec, podpalają, walczą, giną, lecz spojrzyć Anglikowi śmiało w oczy, przechodzi ich siły.
Rzekłbyś, iż się wstydzą wolności, lub też wolność jawnie ogłoszona staje się w ich oczach zwodniczą chimerą. Nie umieją korzystać spokojnie i z godnością z swych praw obywatelskich. Nie znają środka, między dzikim gwałtem, a strachem. Drżą jak dzieci zagrożone rózgą w szkole i ci sami ludzie, którzy w masce i wśród nocy złożą dowody szalonej odwagi, uciekną przed wrogiem przy pierwszym promieniu słońca i ustąpią mu z drogi jak słabe kobiety.
A jeżeli się nie skryją na jego widok, to będą się do niego uśmiechać, schlebiać mu i usta ich potrafią bez wstydu ukryć nienawiść pod złotemi słówkami.
We wzroku majora Percy Mortimer, tak zwykle zimnym i obojętnym, można było, gdy przechodził przez ten tłum w łachmanach, wyczytać wielką i głęboką litość. Szedł zwolna wśród gróp rozstępujących się, by mu zostawić przejście i uprzejmym gestem odpowiadał na ukłony tłumu. Gdy przeszedł, lekki szmer dał się słyszeć. Patryk Mac-Duff włożył kapelusz na głowę, ścisnął grubą swą pięść i pogroził nią w milczeniu.