— Tak jest, — szepnął Sam, — powiedzieliśmy to sobie.
— I rok blizko już od tego czasu minął, — dodał Larry.
— A ojciec nasz jest w więzieniu, — rzekł Sam.
— Natty został zabity! — zawołał Jermyn.
— I Jessy nie żyje! — odezwał się nowo przybyły wzruszonym głosem, stanąwszy w progu izby.
Wszyscy Mac-Diarmidowie powstali jednocześnie.
Michey, z kijem podróżnym w ręku, okryty kurzem, przeszedł przez próg.
— Jessy, twoja narzeczona, bracie Morris, — dodał zbliżając się do stołu wolnym krokiem. — Przysięgliśmy, iż będziemy nad nią czuwać, pamiętasz o tem?
Silna dusza Morrisa, staczała w tej chwili walkę z opanywującą go straszną boleścią. Twarz miał spokojną, chociaż mu serce pękało.
— Witamy cię bracie Michey, — rzekł, — siadaj wraz z nami, oczekiwaliśmy na ciebie i cieszymy się z twego powrotu.
Sam, Larry, Dan i Jermyn mieli łzy w oczach.
— Biedna Jessy, — rzekł Sam, — gdyby nie to przeklęte stowarzyszenie, moglibyśmy byli pójść jej z pomocą.
— Była tak dobrą!
— Tak piękna!
— Tak łagodną!
— Tak nas kochała!
— Kochała zwłaszcza naszego b rata Morrisa! — rzekł Michey, zasiadając na swem zwykłem miejscu.
Usta Morrisa drżały konwulsyjnie.
— Zlituj się bracie, — wyszeptał, — wiesz, iż potrzebuję wszystkich sił moich.
— Jestem ci posłuszny, Morrisie, — odpowiedział Michey, — ponieważ cię uznałem za naszego naczelnika, lecz niech ci Bóg przebaczy żeś nas wstrzymał, gdyśmy chcieli przepłynąć przez morze dla ratowania naszej siostry.
— Więc mogła być uratowaną? — zapytał Sam.
Michey milczał przez chwilę. Morris wlepił w niego ognisty wzrok i z gorączkową niecierpliwością oczekiwał na odpowiedź.
— Widziałem grób biednej dziewczyny na cmentarzu katolickim w Richmond, — odpowiedział zwolna, — na płycie kamiennej wyryte jest nazwisko Jessy O’Brien, małżonki Jego Wielmożności Jerzego lorda Montrath, zmarłej w dziewiętnastym roku życia.
Urywany oddech Morrisa, wydobywał się sycząc z jego gardła, bracia schylili głowy unikając jego wzroku.
— Powyżej wyrzeźbiono herb Jego Wielmożności, a nad grobem postawiono biały marmurowy krzyż, z napisem: Módlcie się za nią.
Michey zamilkł. Po kilku chwilach Morris powstał. Na pięknej jego twarzy malowała się daremnie tłumiona boleść. Długo powstrzymywana łza zsunęła mu się po policzkach.
— Módlmy się za nią, — rzekł.
Wszyscy uklękli, Morris drżącym i przerywanym głosem odmówił po łacinie De profundis, gdy powstał, oczy miał jeszcze wilgotne.
— Bracie Michey, — rzekł, — nie powiedziałeś nam jeszcze wszystkiego, czy mamy zbrodnię do pomszczenia?
— Tak jest, — odpowiedział Michey.
Dreszcz przebiegł po wszystkich, wzrok Morrisa zapłonął, czoło wzniósł groźnie w górę.
— Lord Jerzy zabił ją? — wyszeptał, przez zaciśnięte konwulsyjnie zęby.
— Tak jest bracie Morris, — odpowiedział Michey.
— Wszak lord Jerzy przybywa niebawem do Galway?
— Lord Jerzy już przybył bracie. Jest naszym sąsiadem. Zamieszkał z nową małżonką w pałacu Diarmid. Razem odbyliśmy podróż. Pani pięknie wygląda zaprawdę, jest córką szlachetnego para. Jerzy Montrath jest szczęśliwym małżonkiem.
Krew uderzyła Morrisowi gwałtownie do głowy. Straszne przekleństwo wyrwało mu się z ust, podczas gdy pięścią uderzył w dębowe deski stołu.
Stan ten trwał jednak tylko chwil kilka. Bracia, którzy wlepili wzrok w zmienioną twarz jego, wyczytali mu z czoła, iż spokój niebawem odniósł zwycięztwo nad namiętnością. Silna wola zapanowała nad gniewem. Bladość pokryła mu lica i spokojnem już okiem odpowiadał na badawcze spojrzenia braci.
Ci zaczekali jeszcze czas jakiś, poczem kędzierzawe ich czupryny poczęły się poruszać, gniewne spojrzenia skrzyżowały się i dał się słyszeć ogólny szmer oburzenia.
— Na imie mego ojca! — rzekł Sam, — przysięgam, iż ta milordowa będzie niebawem wdową.
— Krew za krew! — zawołał Larry, — to nasze prawo.
Jermyn i Dan powtórzyli: krew za krew!
— Dobrze mówicie chłopcy, — rzekł Michey, spoglądając na Morrisa, — lecz się odzywacie zawcześnie. Niewiadomo czy Mac-Diarmid podziela nasze zdanie.
Morris schylił oczy, na pięknej jego i bladej twarzy nie było już śladów gniewu, tylko głęboki smutek malował się na niej.
— Jessy była moją narzeczoną, — rzekł, — kochałem ją, kochałem tak, że pamięć o niej strzedz będzie wiecznie serce moje przed nową miłością. Ona była całem szczęściem mojem i całą nadzieją, ten człowiek mi ją porwał.
Zamilkł, a poważny i pełen zapału wzrok swój zwrócił ku niebu.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/29
Ta strona została przepisana.