ści rozdzierających ten kraj nieszczęśliwy. Aczkolwiek był protestantem, starał się jednak stawiać tamy wyuzdanym pretensyom swoich jednowierców. Jednocześnie, z szablą w ręku, ścigał tajemnicze bandy spiskowców.
I padał pod brzemieniem nienawiści obydwóch stronnictw, poświęcenie się jego, takie wydało owoce!
Ellen nie wszystkie jego słowa rozumiała, lecz zachwycała ją walka podjęta dla zapewnienia pokoju. Zadanie podjęte przez Mortimera, wydawało jej się wzniosłem i szlachetnem, poczytywała go już za zbawcę swojego kraju i jakże się czuła szczęśliwą znalazłszy jeden powód więcej dla podziwiania i kochania. Biedna nierozważna istota!
Morris był już od dwudziestu czterech godzin w Londynie, gdy jego ojciec i bracia opuścili parostatek. Oczekiwał ich na komorze.
Percy Mortimer usłyszał wymówione nazwisko Riszmond, wiedział zatem gdzie się ma udać, by odnaleźć Ellen.
Lord Jerzy Montrath posiadał w istocie willę w okolicach Riszmondu.
Morris nie stracił czasu, pozbierał wszystkie potrzebne wiadomości i obmyślił plan działania. Starzec wraz z synami i z Elleną minęli Londyn by się udać piechotą do Riszmondu. Gdy przybyli do miasta, było już ciemno. Morris pokazał im piękną siedzibę nad brzegiem Tamizy i powiedział:
— Oto tam!
Zatrzymali się. Stary Miles, wsparty na swym kiju, długo wpatrywał się w pałac Służący za więzienie dla jego przybranej córki. Wiatr powiewał długiemi kędziorami jego białych włosów. Wzrok mu się zwilżył, lecz oczy Morrisa pozostały suche. Utracił tylko swą czerstwą i pełną siły postawę, która zeń czyniła najdzielniejszego młodzieńca z Knochderry; policzki jego były blade i wpadłe, spojrzenie gorączkowe.
Podróżni poszli dalej. Zapasy ich już były wyczerpane, dla dziedziczki jednak wynajęli pokój w jednym z hoteli w Riszmondzie. Miles zaś i jego synowie położyli się na słomie w stajni.
Nazajutrz, przed wschodem słońca wszyscy młodzi ludzie byli na nogach.
— Przyprowadźcie mi moje biedne dziecko, — rzekł starzec głosem drżącym.
— Ojcze, — odpowiedział Morris, — honorowi Mac-Diarmidów danem będzie zadosyćuczynienie.
Ośmiu młodzieńców uzbrojonych w kije opuściło Riszmond i wyszło za miasto.
Dzień począł świtać po nad uśpionym Londynem, rozpraszając mgły wznoszące się nad Tamizą. Mac-Diarmidowie skierowali kroki ku tej wspaniałej siedzibie, którą im Morris wskazał dnia poprzedniego, mówiąc:
— Oto tam.
Wszyscy spali w willi lorda Jerzego Montrath. Nie było nikogo w parku, ani w okolicy. Michey ukrył duży młot pod swoją opończą. Po trzech uderzeniach zamek we wrotach prysnął. Mac-Diarmidowie weszli prowadzeni przez Morrisa, byłego narzeczonego biednej Jessy.
Na hałas zbudziło się kilku lokai, lecz opór ich został niebawem złamany twardymi irlandzkimi kijami. Milord usłyszał wrzawę przez sen i wydało mu się, iż słyszy ciężkie stąpanie po miękkich dywanach przykrywających jego. schody. Na zgrzyt otwierających się drzwi zbudził się.
Przetarł oczy. Jakiś dziwny szmer dolatywał jego uszów i wydało mu się jak gdyby sypialnia jego była pełną ludzi. Zdziwiony, podniósł się, odsunął kotarę i ujrzał ośmiu tęgich mężczyzn, nieruchomych i milczących, stojących rzędem przy jego łóżku. Milord nie rozpoznawał ich twarzy, lecz odgadł co byli za jedni.
Morris postąpił krokiem naprzód i wymówił nazwisko Diarmida; poczem dodał słów kilka głosem cichym, lecz rozkazującym. Lord Jerzy chciał odpowiedzieć, lecz z bladych ust jego żaden dźwięk nie mógł się wydobyć. Drżał ze strachu. Wstał z łóżka, przeszedł przez pokój chwiejnym krokiem i otworzył biórko.
Usiadł. Rozłożył arkusz papieru i umaczał pióro. Morris dyktował, lord pisał.
Mac-Diarmidowie przynieśli ojcu formalne przyrzeczenie lorda Jerzego Montrath, iż w przeciągu dni ośmiu zaślubi Jessy O’Brien, którą gwałtem porwał.
Starzec sądził, iż mu odprowadzą biedną dziewczynę i że będzie mógł zabrać ją z sobą do Irlandyi. Zdziwił się więc najprzód, następnie rzekł kiwając smutnie głową:
— Jessy była twoją, mój synu, miałeś więc prawo decydować w jaki sposób wypada jej bronić. Honor, tak jak go rozumieją Anglicy, jest zatem ocalony; daj Boże by drugie dziecko było szczęśliwe.
Nałożył opończę na plecy i wziął kij w rękę:
— Nie mamy tu już nic więcej do czynienia, — dodał. — Nie przyszedłem by widzieć, jak córka mojej siostry oddaje rękę temu, którego ojcowie okradli dziedzictwo Diarmidów. Chodźcie synowie i ty szlachetna kuzynko, wrócimy do naszej chaty.
Rodzina puściła się w podróż, z wyjątkiem Morrisa, który pozostał w Riszmondzie. Postanowił czekać, aż milord spełni swe przyrzeczenie i zaprowadzi Jessy do ołtarza. Dzielny to był chłopiec, z sercem rycerskiem, namiętnem, lecz silnem. Umiał zarówno walczyć mężnie z samym sobą jak i z wrogiem.
Dusza mu się krwawiła na myśl, iż Jessy będzie żoną innego, lecz powiedział sobie, iż musi ona pozo-