Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/35

Ta strona została przepisana.

stać bez skazy w oczach całego świata i poświęcił miłość swoją.
Po całych dniach, a nieraz i w nocy błądził sam jeden w okolicach Riszmondu. W miarę jak się stanowczy dzień zbliżał, boleść jego stawała się tem dotkliwszą.
Podczas swych wycieczek wśród lasów opasujących zielonym wieńcem Riszmond, jego pałace i wille, nie zauważył, iż niejednokrotnie jakieś nieznane osobistości śledziły za nim ukrywając się w cieniu.
Mieszkańcy Riszmondu już go znali. Dzieciaki śmiały się i szydziły, widząc tę wyniosłą postać niezgrabnie przyodzianą w biedną irlandzką opończę. Mężczyźni brali go za waryata, kobiety w wybujałej swej wyobraźni tłómaczyły nieszczęśliwą miłością jego melancholijne usposobienie. Morris przechadzał się nie zważając na nic.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było to w wilię dnia wyznaczonego na obrzęd ślubny. Morris błądził sam jeden wśród ciemnej nocy w lesie rosnącym nieopodal Tamizy i dochodzącym aż do drogi prowadzącej do Londynu. Nie miał innej broni prócz kija, którym się podpierał. Naraz uczuł silne uderzenie w grzbiet, podczas gdy dwa mordercze noże dotknęły jego piersi.
Zrozumiał, iż nadeszła ostatnia jego godzina, był osaczonym tak zblizka, iż nie mógł bronić się kijem, Polecił duszę Bogu.
Naraz napastnicy zostali odepchnięci, Morris usłyszał szczęk broni i otworzywszy oczy ujrzał szpadę uwijającą się pomiędzy nim i zbójcami. To mu dodało odwagi. Ciężki kij jego zad rżał w silnej ręce, jeden z napastników padł na ziemię. Inni uciekli.
Morris zwrócił dziękczynny wzrok na swego zbawcę. Przy słabem świetle gwiazd rozpoznał mundur dragonów J ej Królewskiej Mości i dobrze znaną fizyognomię w hrabstwie Galway, białą i bladą, która i w tej groźnej chwili zachowała swój lodowaty spokój.
Był to kapitan Percy Mortimer, który pamiętał, iż rodzina Elleny wymówiła, nazwisko Riszmond, wysiadając z parostatku. Dążył więc tam, gdyż wspomnienie młodej dziewczyny już silnie zawładnęło jego sercem.
Morris, jak każdy Irlandczyk, czuł dla żołnierza protestanckiego nie tylko odrazę, lecz uczucia nienawiści, nie mogły w duszy jego przygłuszyć głosu wdzięczności. Podał rękę swojemu zbawcy, który jej zlekka dotknął i schował skrwawioną swoją szpadę do pochwy.
— Czyś pan raniony? — zapytał Mortimer.
— Nie, — odpowiedział Morris. — Przybyłeś pan dosyć wcześnie by mnie ocalić. Dostałem tylko jedno pchnięcie, które przedziurawiło moją opończę.
— Winszuję panu, — rzekł kapitan i ukłoniwszy się uprzejmie, odszedł spiesznym krokiem w kierunku Riszmondu.
Morris chciał go zatrzymać, by mu podziękować! i powiedzieć przynajm niej jak się nazywa człowiek, który mu życie ocalił. Być może, iż kapitan Percy Mortimer nie usłyszał jego wołania, w każdym razie nie odpowiedział na nie.
Kij Morrisa powalił jednego z napastników na ziemię. Morris pochylił się nad nim i poznał lokaja lorda Jerzego Montrath.
— Ona będzie nieszczęśliwą! — wyszeptał.
Ale już było zapóźno się cofnąć. Nazajutrz, pierwszy raz w życiu ukląkł w kaplicy anglikańskiej. Jessy i lord Jerzy Montrath stali przed ołtarzem. Kapłan wyrzekł sakramentalne słowa małżeństwa. Morris objął głowę obiema rękami i tłumił łkanie, by nie wybuchnąć płaczem.
Jessy została milordową Montrath. Gdy się odwróciła od ołtarza, ujrzała Morrisa poraz pierwszy po opuszczeniu Irlandyi. Morris krzyknął boleśnie i wyciągnął ku niej ręce. Jessy zachwiała się na nogach. Lord Jerzy podtrzymał ją, a na ustach jego błąkał się gorzki uśmiech.
Jessy była bardzo zmienioną. Towarzyszki już by jej nie poznały. Ale jakże pięknie wyglądała w tej bogatej ślubnej sukni!
Morris cierpiał tak, iż sądził, że umrze.
Jessy przeszła zwolna koło niego wsparta na ramieniu męża; wsiadła do powozu. W chwili gdy lord Jerzy zabierał się też wsiadać, uczuł, iż ktoś dotknął jego ramienia; odwrócił się i ujrzał zmięszaną i boleśnie skurczoną twarz Morrisa.
— Niech ona będzie szczęśliwą milordzie! — rzekł tenże, ściskając konwulsyjnie zęby, albo biada ci!...
Lord Jerzy uśmiechnął się ironicznie i nic nie odpowiedział. Jego lokaje odepchnęli gwałtownie Morrisa. Powóz ruszył galopem.
Morris powrócił do Irlandyi.
Jessy pisywała regularnie co miesiąc do przybranego ojca. Nie żaliła się, a o Morrisie nigdy w listach nie wspominała; ale widocznie była bardzo smutną.
Lecz raz cały miesiąc upłynął, a oczekiwany list nie przybył. Minął i drugi i nieszczęście zawitało do chaty Diarmidów. Stary Miles, oskarżony o spiskowanie, został osadzony w więzieniu jako domniemany sprawca pożaru folwarku Lukassa Neale.
W nieobecności naczelnika rodziny, synowie jego oddali się z większą jeszcze gwałtownością walce nocnej. Morris w nowej namiętności szukał zapomnienia swych cierpień miłosnych. Wytknął sobie do osiągnięcia szlachetny cel i poświęcił się wyłącznie sprawie Irlandyi. Jego gorący, chociaż zaślepiony patryotyzm, wskazywał mu nowe drogi. Poszedł niemi bez namysłu, ulegając tylko popędowi swej, ognistej natury, ale widział dobrze grożące mu niebezpieczeństwa i przeczuwał, iż doprowadzą go do przepaści. Nie chciał się jednak cofać.