Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/4

Ta strona została przepisana.

rozwieszonych na ścianach, mimo owej ubogiej wieczornej biesiady i obecności domowych zwierząt, które połowę jej zamieniały w oborę, miała jednak charakter ponurej wielkości, który nadawały jej najprzód niezwykłe rozmiary, a przedewszystkiem szlachetna postawa biesiadników zebranych na około stołu.
Stary Miles Mac-Diarmid był wyniosłego wzrostu, twarz miał poważną, czoło łyse i szerokie, nad skroniami tylko zostały mu duże kępy białych włosów. Wzrok jego był słodki i rozkazujący zarazem. Na jego fizyognomii, którą starość nie wieloma poryła zmarszczkami, jaśniała jakby aureola patryarchalnej potęgi. Gdy przemawiał, wszyscy milczeli, każden wyraz wychodzący z ust jego, miał dla rodziny znaczenie słów wyroczni. We wzroku jego synów, gdy spoglądali na niego, wyczytać można było tylko miłość i uszanowanie, a gdy Ellen Mac-Diarmid podnosiła ku niemu swoje wielkie czarne oczy ze złotym odblaskiem, oczy pełne zawsze smutnej zadumy, uśmiech zarysowywał się na jej ustach.
Ellen miała lat dwadzieścia. Była słusznego wzrostu. Niespokojność dręcząca tęskną jej duszę, odźwierciadlała się jak w przejrzystym strumieniu na jej jasnem czole, otoczonem wieńcem przecudownych włosów. Rysy jej zachowały zupełnie charakter rasy celtyckiej. W dziecinnych latach musiała być wesołą, umiała się jeszcze uśmiechać, a uśmiech jej był bardzo słodki, lecz na wyniosłej pięknej twarzy, nie trudno było odszukać śladów znużenia i boleści.
Serce to dręczone było widocznie jakiemś ukrtem marzeniem i utraciła już spokój dziewiczy. Z tych wielkich pięknych oczów, nieraz już łzy zapewne płynęły.
By zaś zapłakać, musiała wiele cierpieć, gdyż była silną, gdyż dusza jej z męzką energią umiała się oprzeć boleści.
Kostyum jej, aczkolwiek nie podobny do ubrania wielkich pań, wyróżniał się jednak od odzieży innych biesiadników. Wszyscy Mac-Diarmidowie, tak stary jak i jego synowie byli ubrani jak irlandzcy wieśniacy, w okrągłą kurtkę wełnianą ciemnego koloru; krótkie spodnie żółto popielate, niebieskie pończochy i trzewiki skórzane z niewyprawionej skóry.
Ubranie podobne noszą tylko wieśniacy zamożni. Największa bowiem liczba mieszkańców wsi jako jedyną odzież posiadała brudne łachmany. Rodzina Mac-Diarmid mogła się poczytywać za bogatą w kraju, w którym ubóstwo jest udziałem niemal ogółu.
Ellen miała na sobie kaftanik wełniany, elegancko skrojony i dobrze zarysowujący zgrabną jej kibić. Spódnica jej z tej samej ciemnej wełnianej materyi, fałdowała się z wdziękiem, mogącym wzbudzić zazdrość u nie jednej z pięknych pań hołdujących modzie. Na około szyi zawiązała batystową chusteczkę. Za nią, na poręczy krzesła, zawieszony był czerwony burnus, jeszcze wilgotny po wieczornej przechadzce.
Z ośmiu synów Mac-Diarmida, czterech już doczekało się męzkiego wieku, a młodsi mieli od ośmnastu do dwudziestu pięciu lat. Wszyscy niemal byli podobni do ojca w zadziwiający sposób, a na ich twarzach malowała się, choć w różnym stopniu, porywczość i ognista krew Irlandczyków. A nawet u starca, mimo jego patryarchalnej powagi, można było dostrzedz tę narodową cechę. Gdy jakie niespodziewane wzruszenie, przerywało zwykły spokój, niebieskie oko błyskało ogniem pod białemi rzęsami, słowa wyrywały się szybko z ust, a gwałtowne ruchy,, zdawały się chcieć iść na wyścigi z słowami.
Najstarszy z synów siedział przy stole najbliżej Ellen. Był jednak oddalony od niej pewną przestrzenią, jak gdyby etykieta rodzinna pozwalała tylko starcowi zasiąść obok młodej dziewczyny. Młodzieniec ten mógł mieć około trzydziestu dwóch lat, twarz miał surową i namiętną, gęstą czuprynę i wydawał się bardzo silnym. Na imie mu było Michey, bracia mówili do niego z pewnem uszanowaniem, jako do przyszłej głowy rodziny.
Drugi, którego zwano Morris, wszędzie mógłby uchodzi za dorodnego młodziana. Pod prostaczą swoją odzieżą miał jednak postawę wyniosłą i wspaniałą, godną lepszego okrycia. Podobne postacie nie są bynajmniej rzadkie w Irlandyi, stronniczość angielska wysila pióro i pendzel na karykaturyzowanie biednych Irlandczyków, lecz mimo to John Bull nie potrafił zrobić siebie piękniejszym od sąsiada, a czerwona jego fizyognomia wyglądałaby dużo mniej korzystniej od irlandzkiej twarzy, gdyby go pozbawiono rozbifu i piwa i przez sześć wieków żywiono chlebem wyrabianym z owsa. Morris miał duże myślące czoło. Wzrok jego był żywy i głęboki, a uśmiech dystyngowany. Może posiadał mniej fizycznej siły od starszego brata, lecz na twarzy malowała mu się niezwykła inteligencya i niezłomna siła woli.
Młodsi jego bracia byli wszyscy dziarskie chłopaki, żywi i weseli, cięci w słowie, tędzy w pięści i obdarzeni znakomitym apetytem, którego dowody składali, zmiatając pospiesznie kartofle z miski. Zwali się: Natty, Sam, Owen, Dan i Larry. Na kiermaszach i odpustach słynne były ich shillelos sękate laski, któremi każden z nich przynajmniej raz w życiu nabił guza pięciu lub sześciu anglikańskim czaszkom, bodajby tylko dla satysfakcyi własnego sumienia.
Najmłodszy z rodziny Mac-Diarmid mający dopiero lat ośmnaście, zwał się Jermyn. Był równie dorodnym jak bracia, ale postawy łagodnej i nieśmiałej. Długie blond włosy spadały mu w puklach na ramiona, a duże niebieskie rozmarzone oczy, szukały spojrzenia pięknej Ellen, która na niego nie zwracała uwagi. Mówił nie wiele, a milczenie jego stanowiło kon-