— To co innego złotko moje! — rzekł głos. — Wejdź i strzeż się byś nie wpadł w jamę.
Ellen zniknęła w otworze skały, a ten, który ją był zatrzymał, zawołał wesoło:
— Musha! Jermynie, chłopcze mój, przybywasz ostatni, ale jesteś przynajmniej przyzwoicie ubrany! Niech mnie dyabli porwią, jeżeli nie ukradłeś burnusu twojej kuzynce Elleny, którą niech Bóg ma w swej pieczy!
Wybrzeże było puste. Słyszano tylko świst wiatru wiejącego wśród gór i daleki szum morza. Najwprawniejsze oko, nie mogłoby dostrzedz między skałami otworu, w którym zniknęła młoda dziewczyna. Ten, który ją wpuścił, pozostał również niewidzialnym.
Milczenie to trwało kilka minut, usłyszano znowu stąpanie i stukanie irlandzkiego obuwia z drewnianemi podeszwami. Scena powyżej opisana powtórzyła się; na głos wychodzący z pod ziemi, nowo przybywający odpowiadali, w ten sam sposób jak Ellen i wchodzili do wnętrza. Za nimi przybywali inni. Przez pół godziny przesuwały się tak co kilka minut cienie pomiędzy spiczastemi zrębami skał. Wciąż powtarzano te same wyrazy, hasło dające wolny wstęp, pozostawało niezmienne. Odźwierny tego tajemniczego schronienia, którym był nie kto inny jak Patryk Mac-Duff, bohater z pod Wielkiego Oswobodziciela był dobrze wyuczony i nie dał się wywieść w pole.
Po upływie pół godziny, napływ przybywających zmniejszył się i wreszcie ustał zupełnie. Zapanowała długa cisza. Księżyc obszedł przylądek i oświecał swemi blademi promieniami olbrzymie bazaltowe schody. Nocny peizaż przeistoczył się i ożywił w tej chwili, fantastycznem życiem.
Podczas gdy ostatni przybysze ginęli w otworze skały, człowiek stojący na czatach u ogniska na szczycie Ranach-Head, rzucił ostatnią garść gałęzi w ogień i opuścił swoje stanowisko, obszedł ruiny zamku Diarmidów i przedostawszy się przez park pałacu Montrath, dostał się na południową stronę przylądka, aż do stromej, niemal prostopadłej ścieżki, wijącej się wśród karłowatych krzewów, których gałązki, spalone ostrym morskim wiatrem, rosły leniwie, wykrzywiając się i zaczepiając jedne o drugie.
Trudno było idącemu utrzymać się w równowadze, musiał się wciąż chwytać na prawo i na lewo krzaków, lub spiczastych zębów skał, wystających z pod chudej powłoki ziemi. Ta niebezpieczna drożyna prowadziła do podnóża przylądka Ranach, a w środku pomiędzy szczytem góry i wybrzeżem, przechodziła obok wejścia do naturalnego podziemia, znanego w okolicy pod nazwą jaskini Muyr.
Człowiek ów przeszedł niezatrzymując się obok jaskini, dotarł aż do skał podwodnych, znajdujących się naprzeciw tych, brzegiem, których przybyła Ellen i dostał się tym sposobem, jak gdyby przeciwnemi drzwiami, do wybrzeża ograniczonego dwoma rzędami skał, wysokim murem przylądka Ranach i morzem. Podziemny głos dał się znowu słyszeć.
— To ja kochany Patryku, — odpowiedział nowo przybyły, — ja twój przyjaciel, mający z tobą jednego i tego samego patrona, drogi mój chłopcze.
— A ogień? — zapytał Mac-Duff.
— Już północ mój synu, ogień więc zgaśnie sobie powoli nie szkodząc nikomu. Czy dużo zebrało się ludzi?
— Cała procesya bracie Pat, — odpowiedział Mac-Duff.
Ów Pat, którego czytelnicy z trudnością mogliby poznać po nowej prawie czystej odzieży, był jednak dawnym parobkiem Lukassa Neale. Ale awansował w ostatnich czasach i pan Crochenwell, który był głównym administratorem lorda Jerzego Montrath w hrabstwie Connanght, dał mu posadę w ruinach zamku Diarmid.
Pat miał sobie poruczoną szczególniejszą misyę, która mu nadała niemałe znaczenie, ale i narobiła wielu wrogów. Wszyscy wiedzieli, iż powierzono mu dozór i obowiązek żywienia jakiejś dzikiej bestyi, wilka, utrzymywali jedni, tygrysa twierdzili drudzy, którego przechowywano w jednej z wież starego zamczyska.
Pat nie był z natury dyskretnym, dumny z swej całej odzieży i z nowego stanowiska, chwalił się niemi przed każdym, którego spotkał. Wszyscy też wiedzieli, że Pat trzy razy dziennie wrzucał strawę bestyi i otrzymywał za to wynagrodzenie, mogące wzbudzić zazdrość najpracowitszego robotnika w całem hrabstwie.
A Pat poczciwina nie zadawał sobie wiele trudu! Urządził sobie wygodne mieszkanie w jednej z wież zamczyska. Ruiny, doskonale jeszcze zachowane, zabezpieczały dostatecznie od zimna i niepogody.
Niezawodnie Pat nigdy jeszcze nie iał równie świetnego mieszkania.