Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Irlandczycy uczestniczący w tajnych stowarzyszeniach, nie lubią gdy jeden z nich zamieni swoje łachmany na ubranie bez dziór. Nie w skutek zazdrości lub nieżyczliwości ale z obawy. Tak niewiele potrzeba dla przekupienia nędzy! Pat też wzbudzał podejrzenie; wątpiono o jego dobrej wierze, gdyż bez pracy doszedł do dobrego bytu. Badano go też na wszystkie strony, by się dowiedzieć jakie to zwierzę karmił w taki tajemniczy sposób. Na to Pat nic nie mógł odpowiedzieć, zaręczał tylko iż gotów jest podpalić komorę w Galway, zamek i trybunał, by dowieść swej gorliwości i wierności dla świętej sprawy. Pat prawdę powiedziawszy, był w wielkim strachu, czuł fałszywe swoje położenie. Wiedział, iż podejrzenia sprzysiężonych Molly-Maguire, mogą mieć dla niego skutki gorsze niż choroba śmiertelna i że w razie danym, jego obfity zapas kartofli, ulubiona wódka i ciepła opończa, nie będą w stanie zabezpieczyć go od katastrofy.
We śnie niejednokrotnie widział się już Pat zrzuconym z Banach-Head w przepaść. Budził się przerażony i zimny pot występował mu na czoło.
Ale o zwierzu nic a nic powiedzieć niemógł, gdyż go nigdy nie widział. Wiedział tylko, iż ów potwór ryczał przeraźliwie, tak że aż mu rude włosy z przerażenia na głowie stawały.
Nie bez powodu jednak musiano karmić takie dzikie zwierze. Pat był zdania, a wszyscy poczciwi ludziska w okolicy takowe podzielali, iż lord Montrath umyślnie wychowywał potwora, by go kiedyś wypuścić na katolików.
Ma bouchal! lord Jerzy Montrath był zresztą zdolnym popełnić podobną nikczemność.
Biedny Pat z jednej strony lękał się słusznego gniewu własnych rodaków, a z drugiej, potwór wzbudzał w nim strach nieprzezwyciężony. Mieszkańcy z Galway mylili się twierdząc, iż jego posada jest istną synekurą. Nie pracował, to prawda, ale drżał po całych dniach i nocach. Życie pędził w nieustannej gorączce.
O pewnych stałych godzinach udawał się na wieżę zbudowaną na samym skraju przylądka, kładł do kosza chleb i dzban z wodą i spuszczał takowy z pomocą sznura okręconego na bloku. A za każdym razem słyszał wydobywające się z pod ziemi jakieś głosy, iście dyabelskie.
Wychodził z wieży blady, zadyszany, osłupiały, polecał duszę Bogu, Matce Najświętszej i wszystkim Świętym. Był przekonanym, iż potwór przyczepi się kiedyś do kosza, wydobędzie się wraz z nim i pożre go odrazu!
Jednocześnie groziła mu ta śmierć okrutna i zemsta sprzysiężonych! Zaprawdę musieli być bardzo nieszczęśliwi ci, którzy mogli zazdrościć losu biednemu Patowi.
Od kilku miesięcy już mieszkał w zamczysku Diarmid, a przez ten czas wyłysiał i czoło pokryło mu się zmarszczkami. Żałował niemal dawnych głodnych dni i swoich łachmanów.
— Wejdź Pat mój synu, — rzekł do niego. Mac-Duff, — mamy wprawdzie jednego patrona, ale zresztą nic wspólnego z sobą i gdybym tu sądził, to nie wiem czybym cię wpuścił.
Pat schylił się i wszedł przez szczelinę w skale, za którą chuda jego postać niebawem zniknęła. Mac-Duff udał się za nim.
— Już zapewne nikt więcej nie przyjdzie, — mruknął. — Czas mojej warty minął zresztą, ciekawym jestem zobaczyć co się tam w środku dzieje.
Odgłos kroków Mac-Duffa i jego towarzysza rozchodzący się wśród ciasnego korytarza, nie pozwolił