kiedy nosiło morze! Wołu mógłby zabić jednem kopnięciem, a wypędziłby wszystkich oranżystów z czterech połączonych prowincyi, dawszy im tylko szczutka w nos!
— Dziękuję wam moje chłopcy, dziękuję wam, — odpowiedział tęgi marynarz, szukając oczami wśród ciemności swoich wielbicieli, — dziwne to na mnie zawsze robi wrażenie, gdy was słyszę wrzeszczących jak dyabły, a nie mogę dojrzeć i końców waszych nosów.
Oklaski posypały się znowu wraz z głośnemi wybuchami śmiechu. Zebranie było w wesołym humorze.
— Ciszej! odezwał się potężny głos Olbrzyma Mahoniego, który na zebraniu wypełniał rozmaite funkcye a pomiędzy niemi i woźnego.
Wrzawa na chwilę ustała.
— Tak to lubię moi kochani przyjaciele, — rzekł król Lew, uciszcie się trochę dla mej przyjemności.
Odwrócił się ku estradzie i dotknął ręką skórzanego kapelusza.
— Czołem przed Waszemi Wielmożnościami! — zawołał.
— Ciocia Molly, gdyż tak nazwałem mój statek, kochana ciocia Molly, była wciąż na pełnem morzu w ostatnich czasach i dla tego tak dawno nie przyszedłem was odwiedzić. Ale zgadnijcie chłopcy, kogo wam przywiozłem dzisiaj do portu z Galway.
— Wiemy już to, królu Lew, — rzekł człowiek ukryty pod burnusem Molly-Maguire. — Lord Jerzy Montrath był na twoim pokładzie.
Majtek zrobił gest podziwienia.
— Gdyby nie było wzbronionem wymieniać nazwiska tych, którzy się kryją pod maską, powiedziałbym ci twoje panno Molly! — wyszeptał z cicha. — Ale mniejsza z tem, wyznaję iż zgadłeś. Tak jest chłopcy, — dodał podnosząc głos, — lord Jerzy Montrath, ów syn dyabelski, przybył na parostatku z Korku; a że morze było wzburzone, przeprowadzono pasażerów na mój, statek, który cudownie umie się przemykać między skałami. Lord Jerzy przybył nareszcie odwiedzić swoich poddanych i niech mnie Bóg skarze jeżeli nie jest stokroć jeszcze zuchwalszym niż dawniej! Mruknijcie no kilka razy moi kochani na intencyę lorda Jerzego!
Głuche mruczenie zagrzmiało wśród ciemności i rosło, rosło, rozszerzając się coraz bardziej. Olbrzymia pieczara napełniła się jakąś niewyraźną wrzawą, która stopniowo głuchła i wybuchała znowu, zamilkła na chwilę i zagrzmiała poraz trzeci tak potężnie, jak gdyby sklepienie skały trzaskało nad głowami tłuszczy, a to tylko trzy razy mruknięto na intencyę lorda Jerzego Montrath.
— Tak to lubię! — rzekł król Lew.
— Arrah! — odezwał się tuż przy wejściu do pieczary jakiś głos, w którym rozpoznać można było jednocześnie zadowolenie i obawę; — doskonale mruczeliście chłopcy, a ja dodam, niech dzabli porwą Jego Wielmożność!
— Siedziałbyś lepiej cicho Pat, mój chłopcze, — Patryk Mac-Duff, im mniej się będziesz odzywał, tem łatwiej ludzie zapomną, iż zasługujesz by ci kark skręcono!
— Już milczę, ma bruchal! — wyszeptał biedny Pat z przerażeniem.
I nie rzekł ani słowa więcej.
— Idąc z Galway, — mówił dalej atletyczny majtek, — widziałem światło w oknach pałacu Montrath. Milord odpoczywa po trudach podróży. Chłopcy, my mamy ciężkie rachunki do załatwienia z milordem!
Pomiędzy kolumnami pieczary zapanował ruch wielki, już nie śmiano się więcej; słychać było tylko w ciemności żałosne skargi i groźby wyrywały się z tysiąca ust, wśród ubolewań i jęków.
— Wiedzieliśmy, że-przybędzie, — wołano, — gdyż jego administrator Crahenwell, tysiące biedaków porozpędzał na rozstajne drogi!
— Stara Magda umarła ostatniej nocy z głodu i zimna, gdyż ją wygnał z chałupy.
— Nie miała z czego zapłacić czynszu, — zawołał Mac-Duff, wybuchając gniewnym i sarkastycznym śmiechem.
— Saunder de Connemara, — rzekł ktoś inny, — leży na murawie na granicy swojego pola. Biedny Saunder! ma garączkę i wstać na nogi nie może!
— Milord potrzebuje pieniędzy! trzeba podnieść czynsze!
— Milord potrzebuje pieniędzy, niech więc jego dzierżawcy umierają z głodu!
— Ach! ach! — zawołał król Lew, — co to może obchodzić milorda i mnie, który drwię sobie z niego na moim statku i nie potrzebuję lękać się zębów tego rekin a Crakenosell... ale wy chłopcy, to co innego! Zatrzymał się, na około zapanowało głuche milczenie.
— Mac-Duff, mój synu! — mówił dalej, — nie radbyś się dowiedzieć, czy twoja siostra znajduje się wśród bagaży Jego Wielmożności? A twoja siostrzenica, John Sligg! a przybrana córka starego Diarmida! I Magdalena, — dodał głosem drżącym od wzruszenia, — Magdalena Lew, drogie złotko moje!
Nikt mu nie odpowiedział.
— Bracia! — zawołał gwałtownie król Lew, — nieco odwagi! Gdybyśmy poszli dzisiejszej nocy podpisać pokwitowanie lordowi Jerzemu Montrath! Wszyscy milczeli. Dreszcz ich przenikał na samą myśl porwania się na potężnego lorda. Nienawidzono go, pogardzono nim, ale lękano się.
Pomiędzy nim a biednymi jego czynszownikami, których potem wzbogacał się, stała jakgdyby silna zapora zabobonnego strachu. Król Lew ruszył potężnemi ramionami.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/45
Ta strona została przepisana.