Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/49

Ta strona została przepisana.

— Kogóżeś to poznał podpalaczu? — zapytano z tłumu.
— Kogoś, którem u nie musi być wesoło jeżeli mnie słyszy, — odrzekł Mahony, — ale mniejsza o niego, innym razem będę się lepiej przyglądał. Gdy mój kamyk padł na ziemię, dotknąwszy wprzódy piersi Anglika, wszyscy ci łajdacy, hypokryci i tchórze, oddalili się od niego jak od zapowietrzonego. Oglądali się na wszystkie strony bladzi i drżący, a stara waryatka zemdlała.
— Hurra! niech żyje stara waryatka! — odezwał się głos jakiś.
I olbrzymia wrzawa śmiechów i krzyków zatrzęsła sklepieniem pieczary.
— Ciszej chłopcy! ciszej! — wołał Mahony.
I mówił dalej, tłumiąc bardziej swój głos.
— Niejednokrotnie już posłaliśmy temu majorowi trumnę Molly-Maguire.
Krzyki zamieniły się w przygłuszone szepty.
W głosach czuć było zwątpienie i obawę.
— To prawda, mówiono, ale tym człowiekiem bies się opiekuje.
Arrah! Każdy robi co może, ale gdy zły duch zasłania pierś czyją!...
Olbrzym przeżegnał się!
— Im mniej o złym mówić, tem lepiej moi kochani! Ja wam zaś to tylko powiem, że jeżeli pozwolimy żyć majorowi, to znajdzie nas tutaj, jak nas znalazł gdzieindziej, a gdy nas znajdzie.... Arrah! chłopcy moi, wiecie równie dobrze jak ja, że z tej pieczary, nie ma drugiego wyjścia.
Dreszcz przeszedł po zgromadzonych, jakiś szmer niewyraźny dał się słyszeć, jak gdyby tysiące ludzi zadrżało jednocześnie.
Wśród ogólnego milczenia jeden nieśmiały głos odezwał się.
— Tak jest, — rzekł cicho, jak gdyby przerażony własnemi słowami, — trzeba aby Anglik umarł.
— Trzeba! trzeba! — zawołano ze wszech stron.
Szmer wzrastał, potężniał i zamienił się w krzyk przeraźliwy.
— Śmierć mu! śmierć!
Poczem krzyk osłabł, przycichł i zamienił się znowu w szmer bojaźliwy. Zimny pot oblał czoło Elleny. Zwróciła wzrok ku ludziom znajdującym się na estradzie, którzy siedzieli nieruchomi, rzekłbyś, iż pokłada jeszcze nadzieje w postanowieniu Moily-Maguire. Lecz można było sądzić, iż Molly-Maguire jest zupełnie obojętnym na to co się w około niego działo.
Ten sam głos odezwał się jeszcze wśród tłumu.
— Któż się odważy zadać cios morderczy Percy-Mortimerowi?
— Tylu już życiem podobne zamachy przypłaciło?
— Tylu! prawda! Tym człowiekiem dyabeł się opiekuje.
Słowa te wyrwały się głuche i przytłumione z tysiącznych ust. Jakiś strach niewypowiedziany ogarnął całą tłuszczę. Biedacy lękali się jak dzieci.
Podpalacz milczał od kilku minut. Zbliżył się do ogniska i dołożył paliwa.
Dwa pnie sosnowe padły wśród płomieni. Iskry posypały się w górę, aż ku sklepieniu. W galeryi zrobiło się na chwilę jasno i ujrzano szeroką twarz olbrzyma, który się uśmiechał pod wąsem. Strach znikł, tak jak nikną nocne trwogi z pierwszym brzaskiem dnia.
Musha! — rzekł Mac-Duff, — Mahony ma jakiś doskonały projekt w głowie.
— No Mahony! — zawołał król Lew, — przestra-