trast z żywą paplaniną braci, którzy z wyjątkiem zamyślonego Morrisa, sprzeczali się pomiędzy sobą.
Wszyscy synowie starego Mac-Diarmida, bez względu na zachodzące pomiędzy niemi różnice, przedstawiali zbliżony do siebie typ siły i piękności. Energia błyszczała w ich śmiałem spojrzeniu, męztwo malowało się na ich czołach. Drgało w nich życie, kryły się skarby młodości i odwagi.
Przy Jerminie było miejsce nie zajęte, tak jak pomiędzy krzesłem Ellen i pieńkiem na którym siedział Michey.
Dalej przy stole zasiadła Peggy, czternastoletnia dzieweczka, która przy Ellen odgrywała rolę napół sługi napół przyjaciółki. Obok dzieweczki zasiadł Joyce parobek, a za nim Pat, człowiek w łachmanach.
Pat miał twarz wychudzoną, wśród której błyszczały oczy sprytne i nadzwyczaj żywe. Jego konopiaste włosy sterczały nad spiczastą czaszką. Był mały i drobny a zajadał chciwie.
W każdym innym kraju Pat uchodziłby za żebraka. W Irlandyi mógł być najemnikiem, a nawet i dzierżawcą niewielkiego kawałka ziemi. Chociaż te dwa ostatnie zajęcia nie wyłączają bynajmniej poprzedniego i w nieszczęśliwem hrabstwe Connanght najemnicy i dzierżawcy gruntów, są nieraz zmuszeni prosić o jałmużnę.
Pat dopełniał wieńca biesiadników otaczających stół i dotykał prawie próżnego siedzenia pozostawionego obok starego Mac-Diarmida.
Miski z kartoflami były już niemal wypróżnione, głód był zaspokojony a dzbanki z poteen stawały się coraz lżejszemi. Rozmawiano, śmiano się i gdyby nie obecność ojca, niebawem wśród gwaru, jeden by drugiego nie słyszał. Lecz zwykła powaga staruszka, miała w dniu tym jakiś pozór smutku.
Zaledwie raz zbliżył swój mosiężny kubek do ust, a kartofle, które wziął na talerz, pozostały prawie nietknięte.
Ta melancholia naczelnika rodziny, którą podzielali Ellen i młody Jermin, oddziaływała na ogólną wesołość. 2mżądano by Pat śpiewał, ale się źle wywiązał z zadania. Biesiadnicy przypomnieli już sobie wszystkie słynniejsze razy rozdane innym lub te, które im spadły na plecy, wciągu ubiegłego miesiąca, rozprawiano o wypadkach ostatniego meetingu i wzniesiono toast na cześć Daniela O’Conella, „wielkiego owobodziciela”, tak, że towarzystwo nie miało już nic więcej sobie do powiedzenia.
— Ojcze, — rzekł Morris, po chwili milczenia, — wiem co ci leży na sercu. Dzisiaj mieliśmy otrzymać wiadomości, ale była burza na morzu, tak, że je dopiero jutro otrzymamy.
Stary Melis rzucił ukradkiem spojrzenie na puste przy nim miejsce, poczem spuścił oczy.
— Daj Boże! — wyszeptał. — Zapewne postąpiłeś dobrze, mój synu, ocalając honor naszej Jessy. Lecz kto wie, czy nie ściągnąłeś nieszczęście na jej głowę.
Zapanowała chwila milczenia. Na twarzy Morrisa malowało się silne wzruszenie, które usiłował zwalczać żelazną swą wolą.
— Było to koniecznem, — wyszeptał z cicha.
Miejsce pozostawione wolne przy starcu, należało niegdyś do Jessy. Jessy Obrini była sierotą, córką rodzonej siostry Mac-Diarmida, który ją pokochał jak najdroższe swe dziecko. Cioteczni bracia uważali ją za siostrę z wyjątkiem Morrisa, którego była kiedyś narzeczoną.
— Tak jest, — rzekł starzec, — stało się to koniecznością. Ale biedna Jessy była jedyną naszą pociechą. Teraz zamiast prostaczej odzieży naszych dziewcząt, nosi bogate suknie i drogie kamienie.... Jest żoną lorda Jerzego Montrath... dumnego pana! Jak tylko list od niej się spóźnia, zdaje mi się, iż ją Bóg wypuścił z swej opieki i że miara jej nieszczęść się przebrała.
— Nie mów tego ojcze, — zawołał Michey, uderzając silną pięścią o stół.
— Lord Jerzy nie odważyłby się, — dodał Owen.
„Wszelkie ślady wesołości zniknęły wśród nich. Wszyscy młodzi zmarszczyli brwi. Wzrok ich stał się ponurym, jak gdyby te dwa imiona Jessy i lorda Jerzego wymówione niespodzianie, wzbudziły we wszystkich sercach jednakowe uczucia gniewu.
— Milord by nie śmiał, — powtórzyli jednym głosem.
— A gdyby się odważył!... — dodał Morris, podczas gdy w wzroku jego można było wyczytać straszną groźbę.
Nie dokończył, lecz wszyscy go zrozumieli, Ellen schwyciła rękę starca.
— Jessy jest szczęśliwą, — rzekła — i myśli o nas. Biedna siostra! Tyle przecierpiała, iż Bóg jej winien trochę szczęścia.
Czoła ośmiu braci rozpromieniły się. Jermin zarumienił się i spuścił oczy. Serce mu w piersi silniej zabiło, na dźwięk tego ukochanego głosu.
— Szlachetna moja kuzynko, — rzekł starzec spoglądając na nią wzrokiem, w którym przebijało wielkie przywiązanie połączone z uszanowaniem, — kochałaś Jessy jak siostrę. Dziękuję ci, żeś zachowała dla niej serdeczne wspomnienie. Gdy ty Ellen, mówisz o nadziei, nadzieja posłuszna wraca nam do duszy.
Schylił się i podniósłszy rękę młodej dziewczyny, dotknął jej ustami.
Czyn ten mógłby się zdawać bardzo dziwnym, każdemu który zna poufałość w obejściu Irlandczyków, ale tłómaczył się ich religijną czcią dla tradycyi i osób, których nazwiska zapisane zostały na kartach ich przeszłości.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/5
Ta strona została przepisana.