Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/53

Ta strona została przepisana.

— Damy im kartofli i twemu Patrykowi i twojej małej Su, jeżeli zrobią, co im się każe. Posłuchaj no, królu Lwie! Dzieciaki pójdą, uprzedzić majora, że przygotowano na nich zasadzkę w pobliżu jezior Corrib i major wróci drogą z desek.
Słowa te padały jak ciosy mordercze na serce Elleny. Promień nadziei, który zaświtał w jej duszy, zbladł naraz. Straszna trwoga znowu ją ogarnęła. Gib tymczasem nieposiadał się z radości. Podniósł do góry pokorną przed chwilą głowę, wstrząsał najeżoną czupryną i bił się w piersi obiema rękami.
— Ach! Mahony, — mówił ocierając oczy, — ach zacny mój paniczku! dzięki ci żeś pomyślał o dwóch niewiniątkach! Zaprowadzą majora aż do przepaści, poczciwe dzieciaki, majora i jego dragonów!... A jakże się śmiać będą, widząc obmierzłych Anglików topiących się w błocie!
— Wszyscy śmiać się będą, — rzekł Mac-Duff, — z pewnym uczuciem zazdrości i chętnie bym się podjął pójść uprzedzić majora.
Lecz projekt użycia w tym celu małego Paddy i małej Su podobał się tłumowi, który mruczeniem przyjął propozycyę Mac-Duffa. Gib-Roe zwycięzca, stał się naraz ważną osobistością i pysznił się stojąc przy ognisku.
Biedny Patt, zazdrościł mu tej chwały.
Tłum znużony, miał jeszcze jednak dosyć siły, by śmiać się i wrzeszczyć. Zawczasu śpiewał hymn tryumfalny, a niezwykła jego radość mogła służyć za miarę nienawiści, którą pałał przeciw majorowi. Nienawiść ta dorównywała niemal przesądnej trwodze, jaką wzbudzał powszechnie śmiały angielski oficer.
Tymczasem Molly-Maguire siedział wciąż nieruchomy i z pochyloną głową na przodzie estrady. Gdy by jaki śmiałek podniósł mu czerwony kaptur, to odsłoniłby wyniosłą twarz Morrisa Mac-Diarmida.
Morris był bardzo blady. Jego zmarszczone czoło pochyliło się pod brzemieniem ponurych myśli. We wzroku jego, spoglądającym w ciemności wśród których roiła się tłuszcza, można było wyczytać wielkie zniechęcenie. Gorzki uśmiech błąkał się na jego ustach.
W głębi swego sumienia, ważył zapewne w tej chwili na szali, szanse rozpoczętej walki.
Widząc tych ludzi naiwnych jak dzieci, gadatliwych jak kobiety, nieśmiałych i wściekłych zarazem, cieszących się nadzieją bezużytecznej zemsty, zapytywał się samego siebie: czyż to mają być żołnierze mej armii?
Lecz była to dusza szlachetna jak mało. Marze niem jego stało się ujrzeć Irlandyą silną i wolną. Miałyż go zatrzymywać przeszkody napotykane na drodze? I czyż w każdym razie u jej kresu nie czekały go dwa niechybne rozwiązania: zwycięztwo lub śmierć?
Człowiek ten silną dłonią odepchnął jedyną nadzieję szczęścia na tej ziemi. Ci którzy go nie znali, bracia jego nawet, widząc jego czoło spokojne i oczy bez łez, mawiali często: Już o niej zapomniał, nie kochał jej.
O jakże byli w błędzie! Jessy O’Brien była jego jedyną miłością, poezyą jego młodości, jego marzeniem, całą duszą jego!
Ile tylko w sercu jego było gorącej miłości, wszystko oddał tej kobiecie, o której mówiono, iż ją nie kochał. Miłość ta była głęboką jak myśl jego, wiernie trwałą jak jego silna wola. Jessy zamężna, Jessy umarła, zachowała wyłączne miejsce w jego sercu i nie potrzebowała obawiać się rywalki.
Gdy Morris, niestrudzony żołnierz puszczał się na samotne wycieczki, by walczyć w obronie świętej sprawy ojczyzny, teraźniejszość znikała nieraz z przed jego oczów, ustępując miejsca rozkosznemu marzeniu.
Byli razem we dwoje. W smutnej swej podróży miał towarzyszkę.
Jessy, biedna Jessy! niewinna męczennico! byłaś z nim razem. Wiedziałaś o jego nadludzkich wysileniach w walce bez spoczynku, podtrzymywałaś go, dodawałaś mu odwagi, gdy przeszkody do usunięcia, zdawały się przewyższać siły ludzkie.
Jessy, piękna córko wyniosłych gór! żyłaś wciąż w jego myśli, a pamięć twoja była balsamem kojącym otwartą wciąż ranę jego duszy.
Mogą ci ludzie, którzy jej nie znali, pałać żądzą zemsty. Uśmiech jej, który wciąż Morris widział przed oczyma, przemawiał do niego słowami miłosierdzia i przebaczenia.
A jednak nie przebaczył, gdyż był tylko człowiekiem i dusza mu się wzdrygała na myśl o podłem morderstwie. Lecz gdy rozwaga zapanowała nad wspomnieniami i zwracała go ku udręczonej ojczyźnie, wszelkie inne uczucie zamierało w nim. Miłość jedna może by nie ustąpiła praw swych. Osobista jego nienawiść gasła, albo raczej zlewała się z potężną nienawiścią, którą pałał dla całej Anglii.
Mścić się nad jednym człowiekiem, uważał za rzecz niegodną siebie.
W tej chwili, gdy zmienne instynkta krótkowidzącego tłumu, ukazały mu się w całej nagości, Morris Mac-Diarmid czuł, iż jednocześnie litość i zwątpienie napełniają mu duszę. Ujrzał się zupełnie osamotnionym wśród tej wrzaskliwej tłuszczy. Zadanie, które przedsięwziął, wydało mu się niemożebnem do przeprowadzenia.
Począł wątpić czy się znajduje na dobrej drodze. Zapytywał samego siebie, czy O’Conell nie lepiej od niego zrozumiał słabość tego zdzieciniałego ludu i czy nie lepiej zrobi zostawiwszy czasowi oraz niezwykłemu rozumowi Roberta Peel’a, wynalezienia lekarstwa na nieznośne cierpienia Irlandyi.
Ale był z krwi i kości Irlandczykiem, nie miał zaufania do O’Conella, i cała krew mu się burzyła na