Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/56

Ta strona została przepisana.

wzrastającemu hałasowi. W oczach jego malowała się śmiertelna trwoga, nie wiedział co począć, groziło mu straszne niebezpieczeństwo.
Katti nie wracała do zmysłów. Owen przyłożył jej rękę do piersi i znalazł ją zimną.
— Matko Najświętsza! — rzekł wśród łkania, — za chwilę się tu zjawią, a wtedy żadna siła ludzka nie będzie wstanie jej ocalić.
Był przekonanym, iż Katti dostała się do wnętrza pieczary i podchwyciła tajemnicę stowarzyszenia, a podobne zuchwalstwo zwykle karano śmiercią.
— Katti, serce moje, obudź się, przyjdź do siebie, to ja Owen, kochający cię mąż! Obudź się na miłość Boską.
Katti leżała nieruchoma. Przez wązki otwór prowadzący do jaskini zalatywały groźne niewyraźne dźwięki. Owen objął rękami Katti i chciał ją podnieść, lecz wzruszenie odbierało mu siły.
W korytarzu dały się słyszeć kroki; Owenowi niebezpieczeństwo dodało nowego bodźca. Zrobił nad ludzkie wysilenie, podniósł Katti i uniósł ją w objęciach. Chwiejącym krokiem przebiegł przez kamieniste wybrzeże i znikł na wązkiej ścieżce, którą Pat był zeszedł ze szczytu przylądka.
Nie omylił się, sądząc, iż słyszy zbliżające się kroki w korytarzu. Był to Molly-Maguire, który szedł wraz z zamaskowaną eskortą z estrady. Nie brali oni udziału w rozpasanej orgii tłuszczy i pozwolili jej tańczyć i wrzeszczyć, ale gdy niebezpieczeństwo zdawało się jej grozić, pierwsi wyszli by mu stawić czoło.
I podczas gdy tłuszcza przerażona kryła się w najciemniejsze zakątki pieczary, Molly-Maguire i jego towarzysze skierowali się pewnym krokiem ku wyjściu:
— Nie wychodź Morrysie, — przestrzegano go strwożonym głosem po drodze, — Micheyu, Samie, Larry nie wychodźcie; dragoni są na wybrzeżu.
— Dragoni i Percy-Mortimer, wcielony szatan.
— Już zamordowali Owena waszego brata.
— Słyszeliście jak krzyknął przed śmiercią?
— I was też niezawodnie zamordują.
— Morrisie, Michey, Samie, nie wychodźcie!
Lecz Molly-Maguire i jego towarzysze szli dalej, a Mahony kroczył za nimi z zapalonym kagańcem. O kilka kroków dalej szedł król Lew z olbrzymią pałką i z dwunastoma majtkami, równie odważnymi jak i on.
— No chłopcy, — rzekł król Lew, — raz się tylko umiera. Idźmy naprzód!
Wśród tłumu nastała chwila wahania, a następnie ogólne wstrząśnienie jakby pod wrażeniem iskry elektrycznej. Kilka głosów odezwało się najprzód i niemal zaraz za nimi krzyk wojenny rozległ się pod sklepieniem. Tłuszcza naraz stawała się odważną, zapał udzielał się z niesłychaną szybkością; chwiejnej tej i zmiennej trzodzie, przyszła niespodziewanie fantazya odwagi.
Wszyscy jednocześnie rzucili się ku wyjściu, dążąc na wyścigi, kto prędzej przeskoczy granicę, po za którą czekało niebezpieczeństwo. A szli z niekłamanem męztwem. Na chwilę może, stali się walecznymi żołnierzami i biada temu, kto by śmiał narazić się na starcie z tą pełną wojowniczego ducha kohortą.
Ale jak wiadomo, nikogo nie było, kto by się tej nawałnicy miał oprzeć. Ów nagły i niespodziewany wybuch odwagi pozostał nie zużytkowanym, wybrzeże stało puste; nie było w całej okolicy nikogo, tylko jeden biedny młodzian, przygnębiony trwogą, który uniósł w swem objęciu żonę napół umarłą.
Morris usłyszał po za sobą wojenną wrzawę. Zatrzymał się by módz lepiej słyszeć. Serce jego rozradowało się. Było to może przebudzenie narodu.
Morris pomyślał:
— Nie! synowie Irlandyi nie są podli, gdy przyjdzie godzina walki, potrafią umrzeć!
Wśród galeryi tymczasem dowiedziano się ju, iż na wybrzeżu nie było nikogo. Wiadomość ta przechodziła z ust do ust, od pierwszych rzędów do ostatnich i dzięki skłonności do fanfaronady, właściwej ludowi irlandzkiemu, chwilowy wybuch odwagi objawił się szalonemi pogróżkami, których echa rozlegały się pod sklepieniem pieczary i przechwałkami tak przesadzonemi, żeby ich Gaskończycy pozazdrościć mogli.
Dragoni angielscy, niedawno jeszcze tak groźni, stali się nędznymi robakami, które z łatwością nogą zgnieść można.
O strachu zapomniano, niewiedziano już nic o minionej obawie, a gdy męzki głos Morrisa Mac-Diarmida dał się słyszeć zachęcając do walki bojów, znalazł echo w głębi wszystkich serc.
Chwila była stosowną. Zmienny kaprys usposobił tłum wojowniczo. Szlachetna wymowa Morrisa rozbudziła to uczucie, podnosząc je aż do zapału. Ręce wszystkich zadrżały, żądając muszkietu lub szabli.
O odwieczne skały, wśród których rozchodził się niegdyś brzęk mieczów uderzanych o tarcze żelazne i obijały się echa wojennych krzyków, tyle razy już słyszane podczas wojen celtyjskich, i wy olbrzymie ponure ściany, wyście zdawały się też powtarzać groźnie wraz z tłumem stare hasło bitew: Erinn go braegh!
Wszyscy naraz ucichli, poważne milczenie zapanowało wśród cieniu bazaltowych kolumn. Jeden tylko głos Mac-Diarmida brzmiał dźwięczny i donośny. Mówił o dawnych czasach, o chwale ojców i o owych dniach błogosławionych, gdy harfiarze mogli jeszcze w pieśniach sławić świetne czyny.