Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/58

Ta strona została przepisana.

mawiając wasze nazwiska. Wolf-Tone walczy i ginie. Niestety! dwie floty francuskie rozbijają się o nasze skały nadbrzeżne. Anglik jest silniejszy. Złoto jego przychodzi w pomoc szabli i nasz parlament przekupiony, niech Bóg go skarze w tem i w drugiem życiu! przystaje na fatalny związek!
Od tej pory niewola stała się prawem. Irlandya jest krajem zdobytym. Jej własni synowie podpisali akt ujarzmienia.
Ach! patrzcie jak on walczy wśród sieci krępujących go praw, ten człowiek, ten trybun, który życie swoje poświęcił namiętnej miłości Irlandyi! Jest on potężnym. Myśl jego podnosi miliony serc. Za nim stoi nieprzeliczona armia.
Ale cóż mogą poradzić ci żołnierze bez broni. Ten człowiek jedną ręką grozi Anglii, lecz drugą wstrzymuje Irlandyę i Anglia ufa sile tej ręki, która paraliżuje wolę całego ludu od tylu lat. Nie chce zrobić żadnych ustępstw, gdyż sobie mówi: O’Conell stanie między nami i gniewem Irlandyi!
A tymczasem dnie mijają, niesprawiedliwość trwa, nędza wzrasta.
Danielu O’Conell! potężny geniusz! pozwól, pozwól Irlandyi powstać, zanim nadejdzie godzina ostatniego konania! Zbyt wiele cierpi ten lud konający; nie czekaj dłużej, gdyż niech jeden dzień minie jeszcze, a serce Irlandyi bić przestanie!...
Morris nadawał tym obrazom żywą barwę właściwą prawdziwym mówcom. Słowa jego paliły. Wszyscy słuchali jego głosu malującego upadek ojczyzny.
Morris odrzucił w tył czerwoną zasłonę zakrywającą mu głowę. Szlachetna twarz jego ukazała się słabo oświecona blaskiem ogniska, w którem dopalało się kilka sosnowych pieńków. Włosy jego spadające na ramiona okalały blade rysy, które Bóg namaścił natchnieniem. Wielkie swe oczy wzniósł ku niebu, a na ustach błąkał mu się melancholijny uśmiech.
Król Lew i Mahony Podpalacz słuchali go z natężoną uwagą, inni z obecnych zbliżyli się też do mówcy, a z postawy ich można było wnosić o silnem doznanem wrażeniu. Jeden z nich podszedł i ucałował rękę Morrisa. Był to Michey Mac-Diarmid, który rzekł z cicha:
— Bracie przebacz mi! mój umysł ograniczony nie zawsze jest w stanie zrozumieć twoją szlachetną działalność.
Wśród pieczary wciąż panowało milczenie. U tego tak zmiennego tłumu, wrażenie doznane w danej chwili było głębokie. Zdawało się, że cząstka wielkiej duszy Morrisa przeszła do wszystkich piersi.
A gdy wódz ich otworzył znowu usta wzywając do boju, rozległy się pełne zapału krzyki przeciw Anglii, przeciw protestantyzmowi, a nawet przeciw O’Conellowi.
Wpływ nieobecnego Oswobodziciela ustępował w obec wymowy Morrisa. Oskarżano go o brak odwagi. A że lud irlandzki w niczem miary zachować nie umie, wyśmiewano niedawne bożyszcze; nazywano go gadatliwym adwokatem, podporą szykany, chciwym prokuratorem, oskarżono go, iż sobie kupuje kamienice z dochodów stowarzyszenia „Rappel“.
— Morrisie! Kochanku nasz! wołali niektórzy ze łzami, jesteś naszym mistrzem, naszym przewodnikiem, naszym dobrym lordem! Morrisie, myśmy twoi z duszą i z ciałem! Powiedz co mamy czynić?
Drudzy mówili mniej, ale byli pohopniejsi do czynu. Król Lew i jego dziarscy towarzysze gotowi byli iść za Morrisem bodajby na kraj ziemi. Podpalacz wyglądał jak odurzony; tępy umysł jego zaczynał słabo odgadywać cały świat zupełnie nowych pojęć.
— Hurra! niech żyje Molly-Maguire! — zawołał rzucając nowy pieniek do ogniska.
I podczas gdy iskry, rozpryskując się na wszystkie strony posypały się wśród ciemnej nocy, z piersi tłumu wyrwał się okrzyk:
— Hurra! niech żyje dobry Morris, nasz pan kochany!
Morris mówił jeszcze. Każde słowo jego było przyjmowane jak wyrocznia. Nie myślano już o znienawidzonych dragonach. Całem sercem przebaczono tym niewiernym wykonawcom cudzej woli, zachowując gniew tylko przeciw Anglii. Dusze ich uszlachetnione brzydziły się nieużytecznym mordem, budziły się pod tchnieniem nieznanego uczucia — honoru.
Niestety!... nie na długo!
Dzień już zaczynał świtać, gdy zgromadzenie wyszło z galeryi Olbrzyma. Przedmioty zmieniły barwę i postać. Morze odpływało. Na skałach ślniły się wilgotne żółte i zielone trawy morskie. Olbrzymie bazaltowe schody podtrzymywały, jak wyniosłe kolumny, ruiny zamku Diarmidów.
Wybrzeże, mokre jeszcze świadczyło, iż morze podczas przypływu, podeszło bardzo blizko do wejścia pieczary.
Tłum rozszedł się.
Idąc wzdłuż drogi, grupy nie rozprawiały między sobą o losach Irlandyi ani o potężnej wymowie Diarmida. Nie to ich obchodziło! „Umawiali się wszyscy, iż się zejdą w pobliżu drogi z desek w bagniskach Clare-Galway. I wszyscy ci ludzie w opończach, w łachmanach, w burnusach czerwonych, stukali o ziemię potężnemi pałkami i wyli z radości myśląc o blizkiej śmierci dragonów Jej Królewskiej Mości.
— Czy wymowa Morrisa była daremną?...
Podczas gdy bracia jego udali się w kierunku Mamturh, on sam poszedł do Galway. Spełnił to, co w szczerości serca uważał za swój obywatelski obowiązek. Teraz, dobry syn, przypomniał sobie starca, cierpiącego wśród zimnych murów w więzieniu Galway.
Morris poszedł odwiedzieć ojca.