Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/6

Ta strona została przepisana.

Ellen przyjęła ten znak uszanowania, jako dań należną sobie. Wzięła rękę starego krewnego, i uściskała ją w swych dłoniach.
— Wszystko, co tylko tyczy rodziny Mac-Diarmid jest mi drogiem, — rzekła, — wszakże w waszej chacie znalazłam zacnego ojca i braci, którzy mnie kochają.
Słowa te wywołały szmer zadowolenia. Na wszystkich twarzach odmalował się zapał i poświęcenie bez granic. Jermin jeden nie ośmielił się podnieść oczów i łza zadrżała na długich jego rzęsach.
— No! moi kochani, — zawołał Owen, wesoły chłopak, niezadowolony z melancholijnego nastroju biesiadników. — Uderzmy w szklanice na cześć tej szlachetnej pani, która nas nazwała swymi braćmi. Na mój honor, wartoby było dać się zabić dla niej.
Jermin położył rękę na sercu.
— Byłoby to równie zaszczytnem jak przyjemnem, — dodał Michey. — Ojcze! za takie zdrowie musisz wychylić kubek.
Starzec wzniósł szklanicę w górę i wszyscy powstali aby wznieść toast na cześć Ellen, ostatniego potomka wielkiego rodu.
— Morris, — rzekł Miles siadając, — byłeś w Galwaj, co za wiadomości przywozisz.
Młodzi ludzie zamienili raptowne spojrzenie i Morris odpowiedział
— Nic nie dowiedziałem się ojcze.
— Zatem Morris! — zawołał starzec, — ja wiem więcej od ciebie. Żyjemy w nikczemnych czasach moje dzieci. Oranżyści znowu podnoszą głowy i rozpoczynają swoje przeklęte hece.
— Rozbójnicy! — rzekł Michey.
— Nędznicy! — dodał Owen.
— Łajdaki! zbrodniarze!
Rzekłbyś, iż iskra elektryczna obiegła na około stołu. Wszystkie twarze zarumieniły się, oczy zabłysły, ręce drżały; nawet szlachetne rysy Ellen przybrały dziwny wyraz.
Jermin, który jej się się ukradkiem przyglądał, nie podzielał ogólnego oburzenia. Uśmiech zarysował się na jego ustach, gdy ujrzał oburzenie malujące się na twarzy kuzynki.
— Nie kocha go! — wyszeptał.
Facth! — mruknął biedny Pat. — Szatany te chciałyby nas wszystkich wydusić. Ale moi kochani, żadna głowa protestancka nie jest tak twardą jak nasze kije.
To powiedziawszy Pat, połknął olbrzymi kartofel, nie obdarłszy go nawet ze skóry.
— Tak jest dzieci, — mówił starzec, — protestanci nasi wieczni wrogowie powstają znowu przeciwko nam, lecz co innego więcej mnie jeszcze boli i wydaje mi się nikczemniejszem.
— Cóż takiego? — spytali na raz wszyscy młodzieńcy.
Miles podniósł okazałą swą postać, a ruchliwa twarz jego przyjęła wyraz niewypowiedzianej pogardy.
Był on jednym z najstarszych i najsilniejszych filarów irlandzkiego stowarzyszenia Repeal. O’Connell był je go bóstwem. Pragnął on zwycięztwa swego stronnictwa, lecz tylko w walce legalnej i agitacyę pokojową, uważał jako jedyny ratunek Irlandyi. Synów wychowywał w tej wierze. Nauczał ich pałać jednakową nienawiścią dla saskich tyranów (t. j. Arylchów) jak i dla tych zbłąkanych rodaków, którzy słabi wobec męczeństwa, uciekali się do gwałtów. Sam nie mógłby powiedzieć kim bardziej pogardzał, czy Oranżystami czy też członkami tajnych stowarzyszeń, zwanymi riblonman. Miles był pewien, iż wszyscy synowie podzielają jego zapatrywania.
— Bracia nasi, — mówił dalej, — raz jeszcze przychodzę z pomocą Oranżystom i stają się naszymi najgorszymi przeciwnikami, a bandy zdrajców bez czci i wiary, na nową rozpoczynają zbrodnie członków stowarzyszeń Whitibrys lub Czarnych nóg. Ludzie pochodzący nie wiadomo zkąd i ukrywający się pod nazwą Mollies, bałamucą słabych i szalonych i zaciągają ich w szeregi podpalaczy.
— Słyszałem coś o nich, — rzekł obojętnie Michey.
— Ci których nazywają Molly-Maguires, — dodał Morris, tonem pełnym uszanowania, lecz stanowczym, — są Irlandczykami i katolikami, mój ojcze.
— Czy to Diarmid w ten sposób przemawia, — zawołał starzec, odzyskując naraz całą gwałtowność właściwą charakterowi jego narodu.
— Milcz Morris! Zbójcy hańbiący Irlandyę nie są Irlandczykami. I gdybyś pamiętał na słowa naszego ojca O’Conella....
— Pamiętam je, — rzekł Morris — i znajduję, iż są zbyt surowe.
Milles aż zbladł z oburzenia.
— Milcz! — rzekł cichym głosem, — lub będę musiał się wstydzić, iż jestem twoim ojcem.
Na pięknej twarzy młodszego Mac-Diarmida malował się wciąż ten sam wyraz niezłomnego uszanowania. Nie wyrzekł ani słowa. Bracia jego schylili głowy i zdawali się ubolewać nad tem zajściem.
Wzrok Ellen błądził z jednego na drugiego przenikliwy i niespokojny. Rzekłbyś, iż na tych wszystkich czołach umie ona czytać jak w książce i że usiłuje zgłębić tajniki ich serc.
Pat przybrał postawę pokorną i potulną, ukrywając szyderczy uśmiech. Mruczał tylko pod nosem.:
Och! arrah! faith! ma buchal! musha! i tysiące innych wykrzykników, których gadatliwi Irlandczycy tak nadużywają. A tymczasem połykał nieskończoną ilość kartofli.
Stary Milles nie zauważył ponurej postawy sy-