„Wiele dni upłynęło od tego dnia strasznego. Jestem samą, wiecznie samą! Głosu ludzkiego odtąd nie słyszałam. Istoty ludzkiej nie widziałam na oczy. Mój grób jest obszerny. Mam łóżko, na którem mogę spocząć, mam chleb, wodę, bieliznę i odzież. Pewnie jej zużyć nie potrafię.
„Morrisie, niezawodnie byś mnie nie poznał. Muszę być bardzo zmienioną! Tyle się napłakałam! Już od kilku miesięcy nie widziałam mej twarzy w zwierciadle, ale ręką dotykam mej twarzy i śledzę na niej postępy zniszczenia. Spiesz się Morrisie jeżeli chcesz mnie jeszcze zastać żywą.
„Śmierć się zbliża, jakże bym ją błogosławiła, gdybyś był przy mem łożu.
„Ale umrę bez ciebie! Jakaż szlachetna ręka chciałaby zanieść ci moją skargę? Przeczucie mi mówi, niestety! iż jestem zdala od Irlandyi! Nie znam tego powietrza, którem oddycham! to nie jest ukochana atmosfera naszego Connaught.
„Umrę zdala od ciebie; słodki wietrzyk rodzinny nie uniesie mojego ostatniego tchnienia, ciało moje spocznie w nieznanej ziemi.
„Mój Boże, jakże bym chciała przebić ten mur kamienny i zobaczyć otaczający mnie świast, chociażby przez chwilę.
„Im więcej się zastanawiam, tem bardziej nabieram przekonania, iż jestem w Londynie. Przez te kilka godzin, które spędziłam w wielkiem mieście, słyszałam bezustanny gwar i szum na około siebie. Ten że sam szum słyszę i teraz Morrisie, słyszę go dniem i nocą, gwar olbrzymiego miasta dochodzi wciąż moich uszów.
„Bieliznę moją tnę na kawałki i piszę na niej do ciebie Morrisie, gdyż wciąż łudzę się nadzieją, iż będziesz kiedyś czytał opowieść mojej biedy i ta nadzieja jedynie utrzymuje mnie przy życiu. Nie chcę stracić i jednego szmatka płóciennego, chleb mój codzienny gniotę na ciasto, wyrabiam z niego cienkie tabliczki i przyczepiam do nich zapisane płatki, a następnie przez ów ciasny otwór w murze, wyrzucam je na zewnątrz.
„Gdzie one padają? Ów bezustanny szum, który słyszę, musi przecie pochodzić od ludu?
„Wielu z nich słyszało zapewne moje wołanie, nikt nań nie odpowiedział. O są to niezawodnie Anglicy!
„Rano, w południe i wieczorem, otwiera się mała klapa umieszczona w środku sklepienia i spuszczają moje pożywienie na sznurze, który natychmiast podnosi się nazad w górę i klapa zostaje zamkniętą. Nigdy nic innego nie widzę i nie słyszą prócz tego szumu, tego gwaru ludzi szczęśliwych, mogących oglądać słońce i owe krzyki szydercze ludzi wolnych, urągających biednej uwięzionej.
„Z początku, za każdym razem gdy klapę otwierano, wołałam z całych sił moich, błagając o litość. Głos mój odbijał się o powierzchnię sklepienia i rozchodził się z dziwnem, donośnem brzmieniem, tak że sama się go lękałam.
„Teraz, przyzwyczaiłam się do milczenia, ale czasami jeszcze, gdy wiem, iż mnie istota ludzka dosłyszeć może, usta moje otwierają się mimowoli i krzyk wyrywa się z piersi. Sklepienie brzmi i głos mój rozchodzi się wzmocniony i powtórzony przez echo, lecz nikt nań nie odpowiada.
„I nikt nigdy nie odpowie!
„Czuję się bardzo słabą; od kilku dni z trudnością przejść mogę przez salę, która mi za grób służy; oddech mój jest rzadszy i trudniejszy. Może to śmierć się zbliża.
„Pójdę do Boga Morrisie, modlić się za ciebie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Była to obszerna izba, oświecona słabem światłem. Wchodząc do niej, trudno było zrazu ocenić jej kształt i wymiary. Gdy się oko przyzwyczaiło do tej niepewnej jasności, spostrzegało wielkie czarne mury, tu i owdzie popękane, wilgotne, przykryte jednem sklepieniem. Ściany te były całkiem nagie, tylko naprzeciw szpary przeprowadzającej światło, znajdowały się połamane szczątki dużego, kamiennego krycyfiksu.
W rogu umieszczone było małe łóżko, przykryte białą pościelą.
Naprzeciw strzelnicy, stał stół o trzech nogach, a przy nim młoda kobieta siedziała na pieńku.
Było to jeszcze niemal dziecko, słodka i naiwna istota stworzona, zdawałoby się, tylko do pieszczot i do uśmiechu. Była bardzo bladą i cierpienie srodze napiętnowało jej wielkie niebieskie oczy, o łagodnem spojrzeniu. Ale ani na tej wychudzonej twarzy, ani w tych wpadniętych oczach, ani na tych ustach, z których krew zupełnie odbiegła, nie można było dostrzedz śladów goryczy.
Wyglądała jak biedny kwiat, który więdnął, a chyląc się na łodydze, zachował jeszcze upajającą woń i piękne barwy.
Wzrost miała słuszny; jej wychudła kibić nie straciła jednak wrodzonego wdzięku, było coś uroczego i niewinnego w całej jej postaci. Na jej czole około którego spadały gęste kędziory czarnych włosów, malował się wyraz spokojnej boleści, smutek cichy i pełen rezygnacyi.
Musiała być ona powabną jak mało która młoda dziewczyna i mimo śladów cierpienia, blada twarz jej, zachowała wdzięk anielski.