Dawno już uśmiech nie postał na tych ustach, od dawna już zasmucone te oczy straciły blask iskrzący, który jaśnieje z pod długich rzęs młodych, szczęśliwych dziewcząt. Ale jakże te źrenice, musiały błyszczeć niegdyś i jakże pięknym musiał być uśmiech szczęścia tej kochanej istoty, w obec której gniew stawał się niepodobnym i której jedno spojrzenie powinno było najokrutniejszych rozbroić.
Biedna Jessy!
Nielitościwa i podła złość ludzka zawisła jednak nad nią. Znalazł się kat, który ją żywą zaniknął w tym grobie, człowiek należący do tego dziwnego narodu, który pierwszy zapłakał nad losem czarnych niewolników, ale którego oczy nie znają łez dla męczenników białych.
Nie nienawidziła ona jednak tego człowieka. Nadmiar niedoli nie natchnął tej świętej duszy, żądzą zemsty.
Przed nią na stole leżały długie paski białego płótna, na których pisała zwolna i z wielką trudnością.
Dzień chylił się ku końcowi. Zostawiła jeden wiersz nie dokończony i położyła ołówek. Wychudłe swe ręce skrzyżowała na piersi.
Przez kilka chwil siedziała pogrążona w dumaniu, n a pochylone czoło spadały pukle jej włosów. Oczy na pół otwarte były skierowane na niedokończony wiersz, w którym napisała imie Morrisa.
Długo pozostała tak nieruchomą, wreszcie dwie łzy spłynęły jej na policzki.
Stało się to mimo jej woli, była tak przyzwyczajoną do łez, że gdy jakie weselsze wspomnienie przesunęło się jej w marzeniu, usta rozkosznie uśmiechnęły się. Była w tej chwili piękną jak dawniej, piękną jak aniołowie z nieba.
I wśród uśmiechu usta się jej poruszyły, głosem dźwięcznym, pieszczotliwym jak u dziecka, wyszeptała imie Morrisa.
Pałac Montrath, który okoliczni mieszkańcy zwali chętniej pałacem nowym, wznosił się o dwieście kroków od ruin zamku Diarmidów. Tenże zajmował niemal całe płaskowzgórze stanowiące szczyt góry Ranach, tak że już obok niego, nie było miejsca na żadne inne budowle.
Pałac Montrath został wybudowany przez dziadka dzisiejszego właściciela, Milesa Fultona, barona Montrath. Był to budynek iście angielski, w stylu tych ślicznych pałacyków, tak obficie rozsianych we wszystkich hrabstwach zamożnej Anglii. Miał jednak jakiś odrębny wdzięk, był mniej banalny, posiadał nieco samoistności, fantazyi, pewną odrębną fizyognomię i kontury nieco odbiegające od tego szablonowego planu, którego się architekci angielscy niewolniczo trzymają od stu pięćdziesięciu lat.
Prześliczne położenie przyszło też w pomoc sztuce. Z okien pałacu widać było z jednej strony ten sam daleki i piękny peizaż, jak i z folwarku Montrath, a z drugiej, zatokę Kilkerram i niezliczone wyspy.
W chwili gdy sprzysiężeni Molly-Maguire dążyli na nocne zebranie w galeryi Olbrzyma, lord Jerzy Montrath, właściciel tego obszernego majątku, zgromadził w bibliotece z pół tuzina osób, które z głowami pochylonemi i z uśmiechem na ustach, zdawały się witać go życzliwie.
Lord Jerzy mógł mieć lat około czterdziestu, był wysoki, silny i przedstawiał w wysokim stopni-