Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/69

Ta strona została przepisana.

drogo... strasznie drogo! Jest ona nienasyconą! Gdyby jeszcze złotem okupić się można! ale ta ciągła obawa! Ja już odchodzę od zmysłów Robercie! ta potworna istota śledzi za mną krok za krokiem jak chodząca groźba. Widzę ją wszędzie, w teatrze, w parku, w kościele. W Londynie wszyscy zapytują zkąd się ona wzięła i jaki majątek może wystarczyć na jej szalone zbytki. Najęła przepyszny apartament naprzeciwko mego pałacu. Posiada konie niesłychanie drogie, brylanty, zadziwiające tualety, a za każdym razem, gdy wyjadę lub wyjdę na miasto, muszę spotkać jej ogłupiałą od pijaństwa postać, wspartą na poduszkach przepysznego ekwipażu.
— Wiecznie jest pijaną, — rzekł Crakenwell suchym głosem, — można by skorzystać z tego....
Montrath spojrzał mu się w oczy niespokojnym, badawczym wzrokiem. Crakenwell bawił się frendzlami kanapy i nie uznał za stosowne wyrazić swej myśli.
— A przytem, — mówił dalej lord, — na najmniejszem spóźnieniem występuje z pogróżkami! To czego żąda, musi być jej dostarczanem natychmiast, inacznej wpada wściekłość i chce wszystko wyjawić milordowej Montrath.
— Jest to słaba strona całej tej sprawy, — wyszeptał Crakenwell; — wódka nie pozbawia ją całkiem rozumu, jak się pokazuje. Jabym się w taką wyrafinowaną zemstę nie bawił i w razie nieporozumienia z Waszą Wielmożnością, poszedłbym prosto do prokuratora.
— Ty Robercie! — zawołał Montrath przerażony.
— Tylko w razie danym, — odrzekł Crakenwell. — Chciej pan wierzyć, iż to tylko prosta hypoteza, jestem przekonany, iż Wasza Wielmożność nie postawi mnie nigdy w tem przykrem położeniu, bym musiał go zaskarżyć za morderstwo lub przynajmniej za dwużeństwo.
Montrath wstał i przycisnął obie dłonie do czoła.
— Co zaś się tyczy tej Maryi Wood, — mówił dalej najspokojniej Crakenwell, — wymagania jej wydają mi się przesadzonemi, gdyby ona zabrała panu wszystko, nic by nie pozostało dla mnie. Stanowczo się temu sprzeciwiam. Czy jest ona w Londynie?
— Nie wiem, — rzekł Montrath strasznie przygnębiony; — ściga mnie ona wszędzie jak wyrzuty sumienia. Spotkałem ją we Francyi, dokąd jeździłem z milordową Montrath i znowu następnie we Włoszech. Z dyabelską zręcznością umie zawsze odnaleźć mój ślad. Kto wie czy jutro nie przybędzie do Galway?
— Jest to czarna troska Horacyusza, — rzekł Crakenwell, który znał klasyków. — Jeżeli przybędzie, chętnie się z nią zobaczę. Bądź co bądź, stanowimy oboje razem dwie sprzysiężone potęgi.
— Jakto! połączyłbyś się z nią przeciw mnie? — rzekł żałosnym tonem Montrath.
— To tylko hypoteza milordzie. W każdym razie, nie jest to rzeczą niemożebną.
Montrath odwrócił się i począł chodzić po pokoju szybkim krokiem. Crakenwell się nie ruszył z miejsca. Śledził za lordem Jerzym obojętnym wzrokiem i wyciągał nitki z frendzli kanapy.
Montrath dusił się. Otworzył okno, by odetchnąć świeżem nocnem powietrzem. Ogień palił się na szczycie Ranach o jakie dwieście kroków od pałacu, oświecając ponurem światłem wieżyce zamku Diarmidów. Widok ten oderwał milorda od smutnych myśli.
— Co to jest? — zapytał, odwracając się twarzą do pokoju.
Crakenwell wstał i wsparł się na framudze okna.
— To, — rzekł, — jest sygnał wyprawiający mnie do Londynu i ostrzegający, iż w dzisiejszych czasach, niebezpiecznie jest zajmować się sprawami Waszej Wielmożności.
— Nie rozumiem cię Robercie, — rzekł Montrath.
— Kulą w łeb łatwo dostać, — mrukuąłjplenipotent, — a gdy wcielone dyabły, Molly-Maguire gromadzą się, nikt nie jest pewnym, iż nazajutrz prześpi się jeszcze w swoim łóżku.
— Czyżby to był sygnał sprzysiężonych.
Crakenwell skinął głową potakująco.
— Tak blizko pałacu?
— Już trzy czy cztery razy widziałem ten ogień, — odpowiedział Crakenwell. — Domyślam się, iż się zebrali w jednej z pieczar n wybrzeżu. Milordzie, zechciej się pan cofnąć, ostrożność każe zamknąć okno... łajdaki celnie strzelają, a coby się stało z mojemi dochodami, gdyby sobie wzięli za cel Waszą Wielmożność.
Crakenwell zamknął okno i zasiadł znowu na kanapie. Wzruszenie lorda Montrath jeszcze się zwiększyło, przechadzał się wielkiemi krokami, wymawiając niewyraźne słowa.
— Jeszcze jedno niebezpieczeństwo! — wyszeptał. — Groźby wszędzie... wszędzie... wszędzie....
Stanął przed plenipotentem i założył ręce na piersi:
— Mac-Diarmidowie o niczem nie wiedzą? — zapytał.
Plenipotent ruszył ramionami.
— Nigdym się o to nie dowiadywał, — odpowiedział, — to sprawa między panem i nimi.
— Gdyż wciąż mam w pamięci tych ośmiu braci, którzy pewnego poranku stanęli groźni przedemną. Zaklęte koło otacza mnie Robercie... nie zdołam się z niego wydobyć.
— Jest to także moje zdanie, — odpowiedział plenipotent obojętnie.
Montrath spojrzał się na niego gniewnie.
— Strzeż się mości Crakenwell! potrafię zgnieść kiedyś tę szajkę nędzników, którzy mnie otaczają i straszą mnie.