Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/7

Ta strona została przepisana.

nów, a uczuł się rozbrojonym pokornem milczeniem, jakie zapanowało po ożywionej dyskusji. Podał rękę Morrisowi.
— Mój dziarski chłopcze, — rzekł łagodnym głosem, — jesteś za młodym by módz rozważnie o tych rzeczach rozprawiać. Wiem, że umysły młodzieńcze nie zawsze są zdolne zrozumieć rozwagę starców. Na to też liczą te łajdaki Mollies i ich stronnicy. Wychyl szklanicę, mój synu i nie gniewaj się na ojca.
Morris uścisnął ze czcią rękę starca, a piękna twarz jego rozpromieniła się pod wpływem doznanego wzruszenia i synowskiego przywiązania.
— Dzięki ci ojcze, — rzekł.
A jak gdyby łaska ojcowska spływała i na innych synów starca, wszyscy powtórzyli:
— Dzięki ci ojcze.
— Och! — wyszeptał Pat, ocierając oczy, które bynajmniej nie płakały, — serce się raduje na widok takich zacnych chrześcian! Niech wam Bóg zacni ludzie błogosławi.
— Co się zaś tyczy tych łotrów Mollies, — mówił dalej Milles, — nic nowego oni nie wymyślili. Ja, który widziałem, Białych dzieci, Serca dębowe, Serca stalowe, Dzieci lady Clase, Psów ielkiego Feniana, Synów matki Terry, Białe nogi, Czarne nogi i wiele innych łajdackich band, z nazwami wymyślonemi przez dyabła, znam od lat pięćdziesięciu ich sposoby działania; podpalają, rabują....
— Podpalają, — przerwał Morris, — lecz nie rabują.
— Powiadam ci, iż rabują! — zawołał stary Milles. — Ty nie masz jeszcze trzydziestu lat, jakże chcesz więcej wiedzieć odemnie, który kończę siedemdziesiąty drugi rok. Czy ich znasz, że chcesz ich bronić? Zaledwie trzy miesiące upływa, jakeśmy po raz pierwszy usłyszeli nazwę Molly-Maguires. Byli to z początku nędzni bandyci, przybyli z południa poprzebierani za kobiety... wiecznie ta sama historya! Biedni ludziska z hrabstwa Connanght dali się im uwieść nadzieją zemsty i mimo świętych rozkazów oswobodziciela, znowu pozapalali kagańce. W skutek tego Londyn nasyła znowu do nas swoich czerwonych siepaczy a konie angielskich dragonów tratują nasze drogi w górach.
Zatrzymał się chwilę i potarłszy ręką czoło, mówił dalej:
— Smutny to czas nadszedł, kiedy synowie Diarmida stają w obronie nieprzyjaciół O’Conella.
Sam, Owen, Dan i Larry spojrzeli się na Morrisa z obawą, czy nie odpowie ojcu zbyt ostro. Lecz Morris siedział spokojnie, a w oczach jego zwróconych na ojca malowała się tylko miłość połączona z uszanowaniem.
— Niech Bóg strzeże Daniela O’Conella! — odpowiedział — to największy z Irlandczyków.
Posypały się życzenia i hymny pochwalne na cześć oswobodziciela, Pat tylko jeden nie mógł się do nich przyłączyć, gdyż miał pełne usta kartofli.
— Tak to rozumiem! — rzekł Milles Diarmid, z rozpromienionym wzrokiem. — Bądźcie pewni, iż on przyjedzie za kilka miesięcy na wybory z Galway i skryją się pod ziemię przed nimi, wszystkie te sługi szatana, jaką by nie była ich nazwa. Ale tymczasem, jak wam mówiłem nie zmienili oni systemu działania od lat pięćdziesięciu. Widziałem dzisiaj na ulicach w Galway takie same plakaty jakie rozlepiali dawniej Czarne ręce, Serca stalowe i inni bandyci z przeszłych czasów. Są one pisane krwią i opatrzone pieczęcią z trumną!
Mała Peggy zadrżała. Ellen podniosła swoje piękne czarne oczy, których przezroczyste źrenice zabłysły złotym odblaskiem.
— Niech się Pan Jezus nad nami zlituje, — mruknął Pat. — Ale trumna taka dobra pieczęć jak i inna.
— A co zawierają te plakaty? — spytał Michey.
— Skazują na śmierć człowieka, — odpowiedział Milles.
Powieki Ellen zadrżały zlekka.
— Oraz zapowiadają pożar wielkiego folwarku Lukassa Neale.
Owen zadrżał i spuścił oczy. Morris ścisnął mu rękę ukradkiem. Inni odezwali się wszyscy naraz.
— Lichwiarz niemiłosierny! — krzyknął Larry.
— Pijawka nienasycona!
— Zacięty Oranżysta!
— Morderca!
— Szatan! — zawołał stary Milles, — to prawda! Lecz dla ukarania nędznika, czyż mamy sprowadzać nowe nieszczęście na kraj? Pamiętajcie na słowa oswobodziciela.
— Oswobodziciel jest człowiekiem, — rzekł półgłosem Morris, — a Bóg tylko jest nieomylny.
Starzec nie dosłyszał tej uwagi.
— A przytem, — dodał, — to taki piękny folwark.
Musha! znam ja go dobrze, gdyż w nim na chleb zarabiam, — poświadczył Pat żałosnym głosem, — najpiękniejszy to folwark w całem hrabstwie, cacko jak równego w raju nie ma. Folwark to tak piękny, można powiedzieć, iż w porównaniu z nim nawet pałac Diarmid....
— Ciszej Pat! — rzekł starzec ze smutkiem, — nie tu miejsce wspominać o pałacu Diarmid.
Nastało na około stołu milczenie. Morris zmarszczył swoje czarne brwi, a Ellen znowu spuściła powieki.
— Przyjdzie czas, — rzekł Jermin półgłosem, — iż będzie można mówić swobodnie o pałacu Diarmid w obecności naszej szlachetnej kuzynki,.