Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Sprobój pan, — odpowiedział plenipotent najspokojniej.
Montrath w najwyższem uniesieniu postąpił ku niemu i podniósł pięści. Crakenwell ani się ruszył.
Montrath nie wymierzył ciosu, spuścił ręce i schylił czoło czując swoją niemoc.
— Robercie, — rzekł błagającym głosem, — byliśmy kiedyś przyjaciółmi, zlituj się nad biednym dawnym towarzyszem. Ta kobieta, której taką krzywdę wyrządziłem, byłaby litościwszą od ciebie... przebaczyła by mi! Ty wiesz gdzie się ona znajduje, powiedz mi gdzieście ją ukryli?
Crakenwell przestał bawić się frendzlą kanapy i spojrzał się na lorda ze zdziwieniem.
— To pan nie wiesz, dokąd ją Marya Wood zaprowadziła?
— Wiem tylko, iż jest zamurowaną jak w grobie, odpowiedział Montrath głosem cichym i drżącym Crakenwell roześmiał się serdecznie.
— Ta Marya Wood to tęga kobieta! — zawołał.
— A zatem milordzie ja tyle wiem co i pan. Jest ona może we Francyi, może w Szkocyi... albo kto wie? Marya Wood ukryła ją może po prostu w Londynie!


XVI.
Poranek.

Morris Mac-Diarmid zrzuciwszy czerwony burnus Molly-Maguire, przywdział zwykłą irlandzką opończę. Szedł sam jeden nad brzegiem zatoki Kilkerran. Na niebie zaledwie świtać zaczynało.
Morris szedł szybkim krokiem wśród gór ciągnących się nadbrzeżnym pasem w całej tej części hrabstwa Connaught. Ścisnął opończę na około pasa i trzymając kapelusz w ręku, puścił na wiatr bujne kędziory swych włosów.
Dorodny był to młodzian. Prawdziwy obraz siły, inteligencyi i typ męzkiej piękności.
Różne myśli snuły mu się po głowie w tej samotnej wycieczne. Roztargniony wzrok nie śledził za wspaniałemi widokami przyrody. Umysł młodzieńca był czem innem zajęty. Myślał o ojczystej sprawie, o Irlandyi, którą by wolność uczyniła tak zamożną i piękną! Przyszłość przesuwała mu się przed oczyma, przyszłość, a także i przeszłość.
Wesoła młodość, miłość pełna radości i dziewcze z twarzą anioła.
Widział swoją Jessy O’Brien, biedną swoją narzeczoną.
Niestety! na myśl o niej, uśmiech zamierał mu na ustach, które z cicha poczęły szeptać łacińskie słowa modlitwy za umarłych.
Grób z kamiennym krzyżem w ziemi Anglików, oto wszystko co pozostało po ukochanej biednej dzieweczce, której życie tak się uśmiechać zdawało.
Morrisowi ścisnęło się serce. Wspomnienie zmarłej budziło się wciąż w głębi sumienia. Przecież siedmiu tęgich młodzieńców pozostało jeszcze pod dachem Mac-Diarmidów. Gdyby byli wszyscy razem udali się do Londynu, możeby lord Jerzy nie odważył się....
Ale Irlandya! Irlandya! Morris wierzył, iż ma od Boga powierzoną misyę do spełnienia, opuścić wyznaczone sobie stanowisko; byłoby słabością, niemal zdradą!
Lecz w tej chwili odrzucił zdała od siebie poważną togę trybuna i krew mu w żyłach wrzała na myśl o mordercy. Lord Jerzy! podły i okrutny! Morris drżącą od gniewu ręką ściskał swój kij sękaty. Drzewo w nim trwardsze od żelaza: potrafi złamać i szpadę, a biada lordowi Jerzemu, gdyby mu w tej chwili stanął przed oczyma.
Inne jeszcze snuły mu się myśli. Jessy nie żyła, lecz nic więcej o niej nie wiedział, ani o jej cierpieniach, o ostatniej woli, którą wyrzekła konając. Chciał się o tem wszystkie wywiedzieć!
Wśród służby lorda Jerzego, znajdował się jeden Irlandczyk z Connaught, który dziecinne lata spędził w folwarku Momturh, niedaleko od siedziby Mac-Diarmidów. Zapewne przybył on ze swym panem i znajduje się obecnie w pałacu Momturth. Morris postanowił widzieć się z nim, wybadać go, dowiedzieć się o szczegółach śmierć biednej Jessy, by módz w długich chwilach samotności, żyć wspomnieniami, bolesnemi wprawdzie, lecz tak drogiemi.
Dzień już jaśniał w całej pełni gdy przybył naprzeciwko Galway. Stare miasto ukazało mu się milczące w głębi obszernej zatoki. Gdy Morris stanął u bram jego, wszyscy spali jeszcze, nie słychać było niczyich kroków na pustych ulicach. Donnor-Street, hałaśliwa zazwyczaj Donnor-Street, drzemała jak i całe miasto. Hotel „Króla Malcolma“ był ta ponury i milczący jak owa stojąca naprzeciwko stara rudera, z której Podpalacz rzucił w pierś majora groźną zapowiedź Płatników o północy.
Na drugim rogu ulicy, „Wielki Oswobodzicie!“ nie był bardziej rannym ptaszkiem od swego kolegi „Króla Malcolma” Pracowity dzień zaczynał się dla nich, dzień trudu i walki, tak dla Saundera Filipa, jak i dla O’Neila, dzień straszny dla sług hotelowych ale szczęśliwy dla przyjaciół wszelkiego napitku.
Biesiada na świeżem powietrzu z dnia poprzedniego, była niczem w porównaniu z tem, co dzisiaj wypić i wiele się nawrzeszczeć miano. Kaźden kamień na ulicy służyć będzie za poduszkę, a łańcuch gości u O’Neila, zwiąże się niebawem z tymi, którzy leżeć będą w rynsztoku, po libacyach u Saundera.
A pięście jakże będą w robocie! języki jakże wy-