Ale jedna rzecz trapiła go bardziej jeszcze niż utrata wolności. Oskarżono go o morderstwo i podpalanie, jego, który od lat dwudziestu był w okolicy apostołem pokoju! Oskarżono go, iż należy do tajnych towarzystw, jego, którego wszystkie czyny były całemu światu wiadome, zarówno jak i cześć jego dla O’Connela. Rzucono mu w twarz miano spiskowca, które uważał za najsroższą zniewagę; utrzymywano, iż jest jednym z filarów stowarzyszenia Molly-Maguire, tej fantastycznej istoty, którą poczytował jako najsroźszą klęską Irlandyi i radby ją zgładzić własnemi rękami.
To mu było największem udręczeniem.
— Jak się masz synu Morrisie, — rzekł, — Bóg ci błogosławić będzie, gdyż nie zapominasz o starym ojcu.
Morris przycisnął podaną sobie rękę do ust. Na twarzy jego, zazwyczaj tak spokojnej, malowało się wielkie wzruszenie. W oczach przebijała głęboka litość i synowskie przywiązanie.
— Ojcze, — odpowiedział, — synowie nie mogą cię dosyć kochać, ciebie, który byłeś ich kierownikiem i będziesz ich dumą, dopóki nazwisko nasze nie pójdzie w zapomnienie.
Miles uśmiechnął się smutnie, przyciągnął Morrisa ku sobie i uściskał go w objęciach.
— Jestem tylko biednym starcem — rzekł — i Bóg nie dał mi dosyć siły bym mógł godnie służyć krajowi.
Nie puszczając ręki Morrisa poszedł w głąb sali. Siadł u stóp swego łóżka, Morris zajął miejsce na krześle.
— Dobrze mi tutaj, — mówił dalej Miles, — spię spokojniej w tem łóżku, któreście mi dali dzieci. Każdego rana cieszę się widokiem tych drzew, takich więźniów jak i ja. Brak im dobrego wiejskiego powietrza, słońca i deszczu, ale żyją.
— Ale ty ojcze, nie jesteś przykuty jak one do tej więziennej ziemi. Wkrótce będziesz wolny.
— Bóg jest sprawiedliwy mój synu, — odpowiedział poważnie starzec. — W Nim pokładam ufność.
Nastała chwila milczenia, po której Miles Mac-Diarmid mówił:
— A cóż słychać na folwarku mój chłopcze. Mów mi o tych których kocham. Oprócz biednego Natty, którego już dawno nie widziałem, widuję was wszystkich po kolei, ale nie widzę was razem jak dawniej, około rodzinnego stołu. Były to dobre czasy synu!
Starzec schylił zwolna swoją białą głowę. Był przekonany, iż Natty leży chory na folwarku. Ukryto przed nim śmierć syna, jak równie i smutne wieści, które przyszły z Londynu. Był pewien, iż Jessy O’Brien, jego przybrana córka jest szczęśliwą i że się oswoiła już ze swym losem. Te dwie żałoby zbyt boleśnie zaciążyłyby na przygnębionym wiekiem starcu.
— Na folwarku wszystko dobrze, — odpowiedział Morris, — Natty ma się lepiej, Jermyn wyrasta na dzielnego chłopaka, a ostatnie wiadomości od Jessy są pomyślne.
Starzec złożył ręce i wzniósł oczy w niebo.
— Bóg jest dobry — wyszeptał — szczęście może jeszcze zawita do chaty Mac-Diarmidów. Mniejsza tem, iż biedny starzec pocierpi trochę zdala od domu swych ojców? To tylko kilka dni smutnie spędzonych, a potem znowu będziemy żyć razem i kochać się. Nikogo nie zbraknie na około wielkiego stołu. Natty wyzdrowieje i moja droga Jessy znów zasiądzie obok mnie.
Morris słuchał milczący i blady. Rękę trzymał
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/73
Ta strona została przepisana.