Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/75

Ta strona została przepisana.

Nie chcę, by nasi mołojce z Momturh i z Connemara szli uzbrojeni do Galway, by dać przeklętym dragonom pretekst do rozlewania krwi katolickiej. Już raz przyszli, wiesz o tem, gdy mnie zaciągnięto do więzienia, cały kraj od jeziora do morza powstał; była to dla mnie największa boleść w mej niewoli. Nie mój synu, nie chcę, stokroć nie chcę! I po co? Godzina sprawiedliwości się zbliża. Dzisiaj ma przyjść do więzienia sędzia, by mnie ostatni raz wybadać. Nie mają przeciw mnie ani świadków ani dowodów, a za mną świadczy moja niewinność. Uciekać, byłoby nie tylko podłością, ale szaleństwem, kiedy zwycięztwo jest pewne i nieco cierpliwości pozwoli doczekać się chwili tryumfu!
— Gdyby tak było rzeczywiście, bracia nie przysłali by mnie tutaj i nie podjąłbym się zwalczać twej woli ojcze. Lecz wobec protestanckich sędziów, niewinność katolicka, czy jest dostatecznym puklerzem?
— Potrzeba dowodów.
— Można je sfabrykować.
— Potrzeba świadków.
— Można ich kupić.
— Już dwa razy stawałem przed sądem przysięgłych i ku większej sławie Irlandyi, nikt nie świadczył przeciw mnie.
— I dla tego odesłano sprawę przed nowych sędziów a tymczasem szukano tak dobrze, iż znaleziono ludzi gotowych stwierdzić twoją rzekomą winę.
Stary Miles spojrzał przenikliwym wzrokiem na syna.
— Czyś pewny tego Morrisie? — zapytał.
Głos jego był poważny.
— Jestem pewny, — odpowiedział Morris.
Starzec mówił dalej jak gdyby do samego siebie.
— Nigdy w życiu jednak nie uczyniłem krzywdy nikomu. Wspierałem jak mogłem naszych cierpiących braci. Ci, którzy się zaprzedali Anglikom i mają świadczyć przeciw mnie, muszą być bardzo nieszczęśliwi. Niech im Bóg wybaczy.
Morris spoglądał na niego z uwielbieniem.
— Ojcze, — rzekł, — nie objawiaj przed synami tak pięknej i szlachetnej duszy, jeżeli chcesz by ci synowie pozwolili umierać. Mac-Diarmidzie! mój dobry ojcze, miej litość nad nami.
Miles przycisnął go do piersi i ucałował w czoło jak dziecko.
— Jesteście dobremi dziećmi — rzekł, — i kochacie mnie! Bóg dał mi szczęśliwą starość, niech się dzieje wola Jego!
Oczy Morrisa napełniły się łzami. Miles pomarszczoną swą dłonią pieścił piękne czarne włosy młodzieńca i spoglądał na niego pieszczotliwym wzrokiem. Na ustach błąkał mu się uśmiech.
— Szlachetne to chłopcy synowie Diarmida! — rzekł, — ośm dzielnych serc w żelaznych piersiach! Ty jesteś między niemi najpiękniejszy i najmężniejszy. Byłeś ukochanem dzieckiem twej matki, która jest w niebie, a ojciec nieraz był dumnym, widząc cię tak dzielnym i dobrym. Bóg ci dał synu wszystko co jednych ludzi wznosi ponad drugich. Ale błagam cię, oddaj ojczyźnie wszystko coś otrzymał od Boga! Bądź jej wierny, bądź w jej usługach niestrudzony. Prowadź twych braci po drodze, która wiedzie do zbawienia Irlandyi! Będzie was ośmiu tęgich żołnierzy w armii oswobodziciela, a gdy przyjdzie godzina wyzwolenia, Mac-Diarmidowie będą mogli z dumą powiedzieć, iż przynieśli też kamień do gmachu wolności Irlandyi. Morrisie przyrzekasz mi posłuszeństwo?
Młodzieniec spuścił oczy.
— Przyrzekam, — rzekł wzruszonym głosem, — przyrzekam żyć dla Irlandyi i umrzeć za nią!
Czoło mu się zarumieniło gdy wymawiał te słowa; gdyż choć obietnica była szczerą, ale oszukiwał ojca.
W oczach Milesa, Irlandyę uosabiał O’Conell, a Morris nie chciał słuchać O’Oonella. Ale starzec nie dopuszczał tej myśli, by dziecko wychowane pod jego dachem, mogło gdzie indziej jak na drodze legalnej szukać zbawienia Irlandyi. Wziął też rękę Morrisa i uścisnął ją w swojej.
— Dziękuje ci moje dziecko, — rzekł. — Bracia kochają cię i mają w tobie zaufanie, pójdą drogą, którą im wskażesz, mogę tedy umierać spokojnie.
Twarz Morrisa pobladła. Ostatnie słowa ojca rozdzierały mu duszę. Znał go dobrze i wiedział, iż niezłomnej woli starca, nikt już pokonać nie zdoła.
— Sąd ma się odbyć dopiero jutro, — rzekł Miles wesoło niemal. — Będę miał więc czas dowiedzieć się o przegranej tego łotra Sulliwana i o tryumfie naszego kochanego Derry, nad którym niechaj Bóg czuwa.... A jeżeli Daniel O’Ocnell będzie jeszcze w Galway przed ogłoszeniem wyroku, przyjdzie pewnie uścisnąć dłoń swego starego towarzysza. Zacne serce! Jestem przekonany, żeby się chętnie podjął mojej obrony, ale nie trzeba go odrywać od sprawy Irlandyi.
— Mój ojcze, mój drogi ojcze, — przerwał Morris, którego słowa te do rozpaczy przyprowadzały, — błagam cię, pomyśl o twych dzieciach!
Chmura zasępiła rozjaśnione przed chwilą czoło starca.
— Zasmucasz mnie Mac-Diarmidzie, — rzekł stanowczym tonem, — ale nie zmienisz mego postanowienia. Droga moja jest wytkniętą. Nie mogę usunąć szubienicy, chociaż ją widzę u kresu.
— Słuchaj ojcze, — rzekł Morris, — jesteś chrześcianinem, Bóg zabrania samobójstwa, zostając tutaj, poddajesz się śmierci dobrowolnie... sprzeciwiasz się zasadom, które nasi księża głoszą ze świętej ambony.
Na otwartej fizyognomii starca odmalowały się przestrach i zwątpienie. Przez lat sześćdziesiąt, religia była jego podporą i radą. Umierając lękał się obra-