Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/8

Ta strona została przepisana.

Oko młodzieniaszka zabłysło ogniem nieopisanego zapału, podczas gdy czoło mu się zarumieniło jak gdyby się wstydził własnej śmiałości.
— A człowiek? — spytała Ellen cicho, zwracając się do starca.
— Jaki człowiek? — zapytał tenże.
— Człowiek, którego mają zamordować.
— O to mąż z twardem sercem, — odpowiedział stary Milles zwolna. — Zrobił on wiele złego naszym zbłąkanym braciom. Chcą się zemścić, może źle robią, ale stare prawo irlandzkie, wymaga krwi za krew. Niech się Bóg nad nim zlituje.
— Powiedz mi jego nazwisko ojcze, — wyszeptała z cicha.
— Moja szlachetna córko, — odpowiedział starze, — znasz go. To major Percy Mortimer.
Zamilkła. Twarz jej nie drgnęła, a obojętne oko nie dojrzało by na niej śladów wzruszenia. A jednak Jermyn, który jej się uważnie przyglądał, zbladł bardziej jeszcze i zmarszczył brwi.
— Kocha go! — pomyślał. — Widzę dobrze, iż go kocha.
Usłyszawszy nazwisko majora, Morris zamyślił się. Pat zaś wychylał drobnemi łykami duży kubek poteen.
— Piękny folwark i piękny żołnierz, — mruknął między zębami, — a mogą ich uprzątnąć jednym zamachem, daję słowo, ponieważ major jest obecnie w folwarku Lukassa Neale.
— Lecz za długo już o tych sprawach gadamy, — rzekł naraz stary Milles.
Wstał i mówił dalej z uśmiechem.
— Nie ma tutaj ani członków stowarzyszenia Molly-Maguires, ani Oranżystów. Jesteśmy wszyscy dobrymi Irlandczykami, stronnikami O’Conella i możemy śmiało modlić się do Boga, gdyż sumienia nasze są czyste. Na kolana dzieci, szlachetna nasza krewna, odczyta nam modlitwy wieczorne.
Biesiadnicy wstali i poszli jeden za drugim do ordynaryjnego fajansowego krzyża wiszącego na ścianie ponad kropielnicą, w której umaczawszy końce palców, przeżegnali się pobożnie.
Ellen powstała także. Jej piękna twarz była pokryta bladością, oczy spuściła ku ziemi, a usta jej drżały wskutek wysileń jakie czyniła, dla zachowania spokojnej fizyognomii. Idąc chwiała się, zdołała jednak dojść do kropielnicy nie zwróciwszy na siebie uwagi i przeżegnała się z równą pobożnością jak inni.
Wszyscy uklękli, każden wybierając sobie obraz tego świętego, do którego czuł szczególniejsze nabożeństwo. Wśród głębokiego milczenia, które zapanowało w całej sali, słychać było tylko drżący głos Ellen, powtarzający łacińskie słowa katolickiej modlitwy.
W miarę jak się modliła, głos jej się wzmacniał i uspakajał, ale za późno, gdyż Jermin zamiast się modlić, powtarzał tylko w duchu:
— Ona go kocha, o mój Boże! widzę dobrze, iż go kocha.
Tymczasem głos modlitwy brzmiał dalej. Stary Mac-Diarmid i jego synowie odpowiadali jednocześnie na słowa litanii. Modlono się długo za Daniela O’Conella oswobodziciela Irlandyi, modlono się na intencyę Jessy ukochanej córki i siostry, której groziło nieczczęście zdala od rodziny, modlono się za biednych prześladowanych Irlandczyków i za protestantów prześladowców ich.
Gdy echo ostatnich słów modlitwy przebrzmiało, wszyscy pozostali jakiś czas klęczący, wznosząc myśl do Boga. Nadeszła godzina spoczynku.
Ellen wzięła jedną ze świec trzcinowych i wyszła drzwiami znajdującemi się w głębi sali i prowadzącem i do przybudówki, dodanej do głównej budowli i służącej za sypialnią dla młodej dziewicy i jej towarzyszki Peggy.
Drzwi równolegle umieszone od tamtych prowadziły do drugiej przybudówki, którą zajmował starzec. Ośmiu młodych Mac-Diarmid, Joyce i goście szukający schronienia pod dachem starego Milles, spali w głównej sali.
W chwili gdy starzec żegnał się z synami, Pat, który się zdrzemnął podczas modlitwy, zbliżył się cichutko do Jermina i uśmiechając się, szepnął mu kilka słów na ucho. Młodzieniec zadrżał od stóp do głowy i oparł się o ścianę by nie upaść. Pat uśmiechnął się jeszcze i dotknął ramienia Owena, wyszeptawszy mu także kilka słów do ucha.
Owen zadrżał tak jak i brat jego.
Pat zbliżył się tak niepostrzeżony do pozostałych sześciu braci, którym także powtórzył jakieś tajemnicze wezwanie.
Morris, którego uprzedził na ostatku, nie zdradził żadnego wzruszenia na swej dumnej twarzy; tylko poważny smutek przygasił blask jego wzroku.
— Dobrze, — odpowiedział.
Ma bouchal, — mruknął Pat, — pewno że to dobre! musha! Bądźcie zdrowi moi kochani. Mam jeszcze kawał drogi przed sobą. I kto wie czy się położę spać tej nocy.
Wyszedł, pożegnawszy ich niezliczoną ilością życzeń i błogosławieństw.
Zwierzęta po drugiej stronie sznura nakarmiwszy się, legły spać. Wielkie psy górskie położyły się pod stołem. Bracia uścisnęli sobie ręce nie wyrzekłszy ani słowa. Milczenie i ciemność zapanowały w siedzibie Diarmida.