Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/81

Ta strona została przepisana.
XIX.
Gniazdo wśród bagnisk.

Wśród bagnistej okolicy, między Carrdulla i Ballindery, wznosił się mały domek o dobrą milę od miasta Tuam. Zbudowano go na pagórku usypanym ręką ludzką na kilka stóp ponad otaczającem go trzęsawiskiem.
Zewnątrz, domek ten wyglądał jak przygnieciona buda. W środku dachu, ułożonego z darniny, znajdował się otwór zastępujący komin, którym podczas brzydkich zimowych dni, wydobywał się dym z ogniska.
Ściany były lepione z gliny. Żaden pal, żadna belka, nie podtrzymywała ich i nie zabezpieczała od grożącego im upadku.
Wilgotna atmosfera bagniska szkodliwie oddziałała na kanty ścian lepianki, w których, w różnych miejscach potworzyły się znaczne szczerby. Ściany były wciąż wilgotne, miękkie w dotknięciu a po ich powierzchni spływały bezustannie krople wody wśród zielonego mchu wyrastającego tu i owdzie.
W chacie tej, oprócz nizkich zamykanych zastawą drzwi, znajdował się tylko jeden otwór, zwrócony na południe.
Wnętrze chaty stanowiła jedna tylko izba, któraby się bezpiecznie cztery razy zmieścić mogła w sali Mac-Diarmidów.
W środku izby było zagłębienie zastępujące komin. Zimową porą, z tego to ogniska wydobywała się gęsta torfowa para, która zapełniała całą chatę, zanim i otworem pozostawionym w dachu, wydostała się na; zewnątrz.
Nieco na lewo od tego komina, rozciągniętym był przez całą szerokość izby sznur, dzielący ją, jak u starego Milesa na dwie nierówne części, jedną przeznaczoną na schronienie dla bydląt, drugą dla ludzi.
Ale przestrzeń pozostawiona dla zwierząt była pustą. Nie było żadnego stworzenia po za sznurem, tylko wysuszona, w pył już zamieniona podściółka wychudzonej maciory, zdechłej z głodu przed rokiem.
Trudno sobie wyobrazić większą pustkę, straszniejszą nędzę. Żadnego stołu, żadnej ławki, nawet na popękanych ścianach nie widziano owego biednego zbytku, tak cennego dla każdego irlandzkiego katolika, t. j. wizerunku jego patrona, który się modli za niego w niebie.
Nic, tylko gęste, wilgotne, cuchnące powietrze.
Na ziemi kałuże brudnej wody i na ścianach woda spływająca kroplami. W rogu izby stos cegiełek torfowych a przy nich błyszczały dwie szerokie, ostre łopaty, służące do obcinania darniny, ponad pokładem torfu.
W drugim rogu kilka zdziebeł słomy, na której leżało dwoje na pół nagich dzieci.
Było to mniej więcej o tej porze, gdy sprzysiężeni Molly-Maguire wychodzili z galeryi Olbrzyma. Dzień, który poczynał świtać, słabo oświecał przedmioty znajdujące się w nędznej izbie. Przez liczne szpary w ścianach można było dojrzeć białą mgłę unoszącą się z bagien w górę.
Światło padając z ukosa na dwoje uśpionych dziatek, oświecało wątłe ich członki wyglądające z pod łachmanów i drobne wybladłe twarzyczki wyniszczone nędzą.
Była to dziewczynka około jednastu lat wieku i chłopczyk mogący mieć o rok mniej. Dzieci jednego niemal wzrostu były do siebie w najdrobniejszych rysach podobne. Drobne wynędzniałe twarze, zakrywały niemal zupełnie bujne rozczochrane czupryny. Na twa-