Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/82

Ta strona została przepisana.

rzach malowała się słodycz i może brakowało tylko nieco dobrobytu, by je okrasić uśmiechniętą dziecięcą pięknością.
Ale były one tak blade, tak chude, tak wątłe! Zabójcza atmosfera bagien, ciężyła tak strasznie na ich biednych piersiach.
Cierpiały głód często i długo. Chłopczyk leżał na poprzek u nóg siostry, która spała podłożywszy rękę pod głowę.
Sen ich był ciężki i niespokojny zarazem. Raz wyglądały jakby przygnębione pod duszącym je ciężarem, to znowu kręciły się na wilgotnem łożu, pot skraplał się pod ich gęstemi włosami, a przez spieczone usta wydobywał się cichy jęk.
Naraz dziewczynka zbudziła się. Błędnym wzrokiem obejrzała się po izbie. Obie ręce przycisnęła do piersi.
— Jezu! Panie! jakże mi się jeść chce!
Poczęła pełzać na czworakach, dotykając niemal głową ziemi i wietrząc wszędzie jak zwierzę, czy nie znajdzie jakich okruszyn. Ale już tyle razy ich szukała! Nic nie znalazła. Ostatnie obierzyny kartofli, zjedzone były od dawna.
Głuchy jęk wydobył się tylko z gardła biednej dziewczyny, która pełzając wróciła na swe posłanie. Usiadła i oparła plecy o wilgotną ścianę.
— Paddy, — wyszeptała, — bracie mój, zdaje mi się, że umrę.
Dziecko nie zbudziło się odrazu. Rzucał się we śnie, zerwał się naraz jak siostra i obiema rękami schwycił się za piersi.
— Ach! ach! jakże mi się jeść chce! Jezus mój najdroższy! Młoda dziewczyna jęczała i płakała.
— Co ci jest siostrzyczko? — zapytał Paddy, zbliżywszy się do niej na słomie, — nie płacz, widzisz ja nie płaczę.
A głos biednego dziecka drżał, a z zapadłych powiek wydobywały się gęste łzy.
— Paddy, braciszku mój, — szepnęła Su, a głos jej był bardzo słaby i cichy, — powiadają, iż umrzeć to boli... a ja tak cierpię! Zdaje mi się, że pozostaniesz sam wśród bagien.
Paddy obiema rękami objął szyję siostry.
— Proszę cię, proszę cię, — zawołał, — nie opuszczaj mnie! Ja jestem mężczyzną i zapewnie wiele musiałbym przecierpieć zanim bym umarł.
Dzieci pozostały tak przez chwilę trzy mając się w uścisku. Su spojrzała na brata i próbowała uśmiechnąć się.
— Już mi lepiej — rzekła, — spędzimy jeszcze tę noc jak i poprzedzające, a może ojciec Gib przyniesie co jeść jutro rano.
Paddy wstrząsnął rozczochraną głową.
— Trzy dni jak ojca nie ma, — odrzekł. — To strach być głodnym przez trzy dni.
Naraz głos mu się ożywił i rozweselił.
— Nie wiesz siostrzyczko, — zawołał, — jaki piękny sen miałem! Do naszej chaty przybyło kilku pięknych panów i jeden z nich zabrał mnie z sobą... daleko, bardzo daleko, het, aż po za jezioro... sam nie wiem gdzie. Dostałem piękne płócienne ubranie bez dziór. Dano mi obuwie z drewnianemi podeszwami i nogi już mi się nie krwawiły o gałęzie i pieńki w bagnach i przez cały dzień, czy słyszysz Su? przez cały dzień jadłem! jadłem kartofle, chleb owsiany i mięso jak na Boże Narodzenie!
Światło dzienne przenikając do chaty, oświeciło pałające żądzą oczy biednych dzieci.
Su przesunęła język po spieczonych ustach.
— Kartofle, — wyszeptała. — Chleb owsiany! Ach! Jezu! Jezu! jaka ja głodna!
— Ja także, — odpowiedział Paddy, z twarzy której znikł uśmiech, — jam także bardzo głodny! Zdaje mi się, że ktoś żelazną ręką kręci mi w próżnej piersi.... Ależ moja siostro, jakże ja w tym śnie zajadałem! Jak żyję nie widziałem takich ogromnych kartofli, a chleby owsiane były takie wielkie jak ja.
Su zsunęła się wzdłuż ściany i głowa spadła jej na rękę.
— Chleba! ach chleba! — rzekła zaledwie dosłyszanym głosem.
Paddy też zachwiał się i padł na słomę, bełkocząc wspomnienia swego snu.
Dzieci usnęły i uśmiechały się we śnie. Wywołane widzenie powtórzyło się zapwne znowu i śniło im się, iż jest pełno chleba w chacie.
Już się zupełnie rozwidniło. Przy dziennem świetle smutna ta siedziba wydawała się jeszcze bardziej nagą i opuszczoną jak o zmroku. Na zewnątrz ranna mgła unosiła się ponad bagnistemi obszarami i na kilka mil w około, żaden dźwięk nie przerywał ponurego milczenia.
W tem w dali usłyszano jakieś kroki, jakby lekkie stąpanie człowieka biegnącego po torfiastej murawie. Tentent ten zbliżał się coraz bardziej. Wśród mgły ukazała się jakaś niewyraźna postać, która naprzemian to niknęła, to pokazywała się coraz bliżej.
Był to człowiek, który pędził szybkim krokiem po drożynie wijącej się zygzagiem wśród kałóż stojącej wody. Po kilku sekundach, można już było rozpoznać zgniętą postać i łachmany Giba-Roe.
Gib wydawał się zmęczonym. Włosy jego, które zwykle jeżyły się ponad czołem, spadały w nieładzie zmoczone ranną rosą i kroplami potu. Zsiadł z konia u stóp pogórka służącego za podstawę chacie. W kilku susach wdrapał się na górę i jednem uderzeniem pałki odepchnął zastawę zastępującą drzwi.
Paddy i Su poruszyły się na słomie, westchnęły