Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/83

Ta strona została przepisana.

we śnie lecz nie obudziły się. Gib miał przywiązany do pasa pod podartą opończą płócienny worek, który odczepił i zawiesił na sznurze.
— No dzieciaki! — zawołał, — wstawajcie i do roboty!
Mała Su odwróciła się z bolesnem jakiemś mruczeniem, a Paddy przyłożył obie ręce do oczów, które nie chciały się otworzyć.
— Żywo pędraki! — zawołał Gib, uderzając pałką o ziemię, — wstawać! albo kij będzie w robocie!
Dzieciaki zerwały się na bose nogi i stały jakiś czas w osłupieniu, następującem zwykle po nagłem przebudzeniu. Gib przyglądał im się uśmiechem na ustach i ze łzami w oczach.
— Jakie chude niebożątka, — rzekł do siebie.
I dodał z nietajoną radością:
— Ale to się skończy. Su mieć będzie okrągłe różowe policzki, a Paddy utyje jak jaki zlachcic. Będzie wielki, piękny, silny!... Ach! — szepnął, spuszczając oczy z zakłopotaną miną, — nie można przecie pozwolić umierać z głodu tym drogim niewiniątkom, które nam Bóg dał.
Dzieci tymczasem odgarnąwszy włosy otwierały oczy jak mogły szeroko, spoglądając na kieszenie ojca. Na biednych ich mizernych twarzyczkach widać było bolesny zawód.
Nie rzekły jednak ani słowa i każde z nich ująwszy rękę Giba, złożyło na niej pocałunek.
— O tak! tak! moje niebożątka, — szepnął Roe, — dla was zaprzedałbym duszę dyabłu.
— Dzień dobry ojcze, — rzekła z cicha mała Su.
Paddy powtórzył:
— Dzień dobry ojcze.
Roe wziął każde z nich z kolei na ręce i namiętnie je uściskał.
Potem odepchnął je z pewną szorstkością i gęste jego brwi się zmarszczyły.
Arrah! — mruknął; — gdyby nie te pędraki, miałbym czyste sumienie i sny by mnie po nocach nie dręczyły!
— Ojcze, — rzekła Su, której głód dokuczał, — czy przyniosłeś nam co do jedzenia?
Paddy spojrzał na ojca bojaźliwym wzrokiem i przysunął się bliżej. Trząsł się cały i był blizki omdlenia.
Gib wskazał palcem worek zawieszony na sznurze. Dzieci skoczyły ku niemu i jednocześnie wsunęły rączki do środka, usta ich napełniły się chciwie i zajadając wydawały dzikie, przytłumione okrzyki zadowolenia. We worku były dwa chleby owsiane i trochę kartofli.
— To mój sen siostro! — rzekł Paddy z pełną gębą, — to mój sen piękny! Patrz jak ten chleb jest biały i świeży.
Su nie mogła mu odpowiedzieć. Zajadała z trudną do opisania żarłocznością. Łzy zakręciły się znowu w oczach Giba-Roe.
— Już nie będą cierpieć głodu biedactwa! — myślał sobie. — Inaczej znalazłbym je kiedy nieżywe wśród bagien. Bóg mnie skarze może, ale to mi sprawia taką radość widzieć, iż jedzą i cieszą się.
Su i Paddy siadły sobie na ziemi, by wygodniej zajadać. Gib położył się przy nich. Całował małą Su, która wydzierała mu się z rąk, by nie stracić i kąsa. Odwracał się do Paddy, ale i ten nie miał czasu z nim się pieścić, gdyż jadł i jadł ciągle.
Gib uśmiechał się. Przyciągał dzieci do siebie i całował je. Przewracali się wszyscy troje razem na wilgotnej ziemi. Ich poczochrane włosy mięszały się jedne z drugiemi. Cała ta scena miała jakiś dziwny charakter dzikiej rozkoszy i bolesnej uciechy.
Nędza panowała na około, nędza straszna, lecz wśród tej nędzy zawitała szalona radość, jakiejby daremnie szukać za stołem magnatów.
Dzieciaki rozrywały chleb białemi ząbkami. Rumieńce zwolna występowały na ich policzki i nadawały im, choć na chwilę, ten wesoły wygląd, który tak wdzięcznie uśmiecha się na młodocianych twarzyczkach.
Jakże się pięknemi wydały biednemu Gibowi i jak on je kochał!
— Smakuje ci to, Su moja! serduszko moje? — szeptał nie wiedząc sam co mówi. — Stary Gih przyniósł chleba swym dzieciom. Och! ma bouchal! jak chleb smakuje gdy się jest głodnym! Za ten chleb, Gib sprzedał swoją duszę. Ale pójdziemy daleko ztąd, bardzo daleko, aż do kraju tych łotrów Anglików, gdzie dzieciom Giba nigdy kartofli nie zbraknie.
Tymczasem Su i Paddy zajadały, nie starając się zrozumieć słów ojca. Gib wydobył z kieszeni małą flaszkę, w której był poteen. Zbliżył ją po kolei do ust dzieci, które chciwie zaspokoiły pragnienie.
A Gib śmiał się też jak dziecko.
— Dobre to! dobre! — powtarzał, — ale biedny Roe już nie jest Irlandczykiem... a to go boli. Będzie musiał odpłynąć jak łajdak jaki, jak zdrajca utuczony krwią braci, który ucieka przed nożem mściciela. Ach! nie dla siebie Gib to uczynił! Dzieciom chciało się jeść i pić. Bóg się nad biednym Gibem zlituje! Wznosił ku niebu błagające oczy. Fizygnomia jego zmieniła się zupełnie. Nie miał już tej pokornej miny, jak w oberży „Króla Malkolma” lub w galeryi i Olbrzyma. Na jego wynędzniałej twarzy malowała się duma i gorąca żądza poświęcenia.
Był to ojciec, któremu Bóg sam kazał bronić potomstwo, ojciec zastępujący nieżywą matkę i dziedziczący jej niezmierną miłość.
W duszy tego człowieka walczyły o lepsze, abnegacya, nie umiejąca rozważać i miłość nieograniczona, która go wiodła naprzód, chociaż widział otwartą prze-