paść przed sobą. Nie rzadkie to objawy poniżenia moralnego wśród choroby irlandzkiej, wywołanej nędzą.
Przed stawiał on dziwną mieszaninę złego i dobrego.
Kłamstwo i zdrada, znajdowały jednocześnie miejsce z bohaterstwem w tem zaślepionem sercu.
Raz jeszcze uścisnął namiętnie swoje dzieci i zerwał się na nogi. Ponure postanowienie zabłysło w jego oczach, które się nagle zachmurzyły.
— Och! — rzekł, wypiwszy jednym tchem resztę wódki pozostałej we flaszce, — będzie to dobry uczynek i krew starego Mac-Diarmida mniej zacięży na mojem sumieniu! Wstawaj Su! wstawaj Paddy! będziecie dojadać idąc, moje dzieciaki. Trzeba byście za godzinę były już w Tuam.
Dzieci wstały posłuszne i Paddy zapytał:
— A poco?
— Słuchajcie mnie dobrze. W Tuam znajduje się obecnie naczelnik czerwonych mundurów, który się zowie major Percy Mortimer.
— Znamy go dobrze, — przerwała Su, — ma on złotem wyszywany surdut i dobry z niego człowiek.
— Bardzo dobry, — dodał Paddy, — dwa razy dał nam srebrnych pieniędzy, gdy przechodził przez bagna na czele swoich żołnierzy.
— Dał wam pieniędzy? — szepnął Gib spuściwszy oczy.
I dodał z cicha:
— Ulitował się nad biednemi niewiniątkami, będę się modlił za jego duszę, gdy żyć przestanie.
Potrząsnął włosami, które podeschnięte jeżyły się znowu na jego głowie i dodał:
— Zły to człowiek moje dzieci, to zdrajca, który zabił wielu, bardzo wielu przyjaciół waszego ojca.
— Nie chcemy iść do niego, — zawołały dzieci jednocześnie.
— I owszem iść musicie, może znowu da wam pieniędzy... a przytem ja wam iść każę. Gdy przybędziecie do Tuam, zapytacie gdzie mieszka major Percy Mortimer i pójdziecie do niego. Słuchajcie mnie dobrze dzieci, bo gdybyście zapomniały chociaż jedno ze słów moich, Płatnicy o północy zabiliby waszego ojca.
Usłyszawszy tę groźną nazwę, Su i Paddy przytuliły się do łachmanów ojca. Tenże wziął ich rączki i uścisnął je w swych dłoniach. Mówił coś prędko i cicho, poczem dzieci zabrawszy resztki jadła pobiegły we wskazanym sobie kierunku. Gib pozostał sam na progu chaty.
Dzieciaki skakały wesoło, Gib Roe spoglądał za niemi z zachwyceniem.
W jego oczach były one prześliczne. Serce jego biło rozkosznie, przepełnione nadzieją. Radość, jaką w tej chwili doznawał, zwyciężyła gorzkie wyrzuty sumienia.
Paddy i Su już minęły błotnistą kałużę otaczającą chatę i biegły wężykiem, omijając z dziwnym instynktem przepaście wodne, okryte zwodniczą zielonością.
Gib Roe wciąż patrzał za niemi. Dzieci trzymały się za ręce, były wątłe i wychudzone, ale wyglądały zgrabnie i ochoczo. Zwinnym krokiem biegły wśród licznych przeszkód, a długie ich włosy wiatr unosił za niemi.
Słońce zwolna wznosiło się na widnokręgu i czerwony kręg jego przebijał się przez mgłę. Była mniej więcej godzina ósma rano.
Przez chwilę jeszcze wzrok Giba Roe śledził za zgrabnemi sylwetkami dzieci, ginącemi wśród mgły, kształty ich stawały się coraz niewyraźniejsze, wreszcie szara zasłona zakryła je zupełnie.
Gib wszedł do chaty, wziął przez przyzwyczajenie do ręki łopatę służącą mu do cięcia torfu, lecz rzucił ją niebawem i siadł zamyślony na słomie. Już się tym rzemiosłem zajmować nie będzie. Może po raz ostatni, ogląda nagie, lecz drogie mu ściany, swojej nędznej siedziby.
Dzieci tymczasem biegły wciąż wśród obszernych pustych bagien.
Biegnąc mała Su mówiła:
— Cóż to takiego chcą zrobić majorowi Mortimer?
— Nasz ojciec, — rzekł chłopiec, — powiedział, iż major zabił wielu Irlandczyków, zapewne chcą zabić majora.
Su przestała się uśmiechać i zwolniła kroku.
— Zabić go! — wyszeptała. — Zdaje mi się, iż masz słuszność Paddy. Więc my się przyczyniemy do jego śmierci, kiedy idziemy by go oszukać?
— Ależ, — odpowiedział chłopiec, — to tylko Anglik! a Anglicy chleb nasz zabierają.
— Słyszałam, — odezwała się Su po chwili milczenia, — że to nie jest grzechem zabić Anglika.
— Grzechem! — zawołał Paddy ze zdziwieniem, — dla czegóż by to miało być grzechem? Jak tylko dorosnę, będę zabijał jak najwięcej Anglików. To z ich łaski cierpiemy głód, siostrzyczko, a być głodnym to boli! O zabiję ich ile tylko będę mógł!
Su czuła się zakłopotaną. Coś w głębi jej sumienia protestowało przeciw tym morderczym zamiarom, ale nie słyszała nigdy żadnej nauki moralności, któraby mogła rozwinąć i wzmocnić szlachetne instynkta. Była ona małą, na pół dziką istotą. Same tylko słowa zemsty i nienawiści dochodziły jej uszów.
Ruszyła tedy ramionami i śmiejąc się do rozpuku:
— A co mnie może Anglik obchodzić, — zawołała, — ja także gdy podrosnę i zmężnieję, będę mordować Anglików.
Rumieniec oblał jej twarzyczkę, a duże czarne oczy błyszczały żądzą zemsty.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/84
Ta strona została przepisana.