różnych stron, większość z mich jednak szła z okolic jeziora Corrib.
Zebrali się na pagórku zarosłym sosnami i zdawali się naradzać między sobą. Promienie słoneczne zaczynały już przebijać się przez mgłę; było to mniej więcej w tym czasie gdy mała Su przybyła do miasta Tuam, wraz ze swym bratem Paddy.
Wieśniacy irlandcy zebrani na pagórku nie wydawali się bardzo pewni siebie. Rzucali na prawo i na lewo niespokojne spojrzenia, jak gdyby obawiali się napaści. Narzędzia, które przynieśli, ciężyły im, radziby widzieć słońce mniej jasnem i mgłę, bardziej gęstą. Jednak, po krótkiej naradzie, w której kilkunastu chłopaków uzbrojonych w muszkiety wystąpiło z ognistemi mowami, wszelkie wahanie ustało. Kilku włościan, z trąbami przewieszonemi przez ramiona, odłączyło się od głównej grupy i rozeszło w różnych kierunkach.
Ujrzano ich przeskakujących ostrożnie przez kałuże, poczem skryli się po za sosnami, zajmując stanowisko po obu stronach strumyka. Zadaniem. ich było stać na czatach, pilnując niebezpiecznego przejścia.
Wtedy cała masa pozostałych wieśniaków ruszyła się z miejsca, wypróżniwszy jednak wprzódy z pół tuzina szerokich, butelek dla dodania sobie odwagi. Poczem zeszli z pagórka i puścili się, wzdłuż strumyka Doon, posuwając się naprzód o ile im trudności napotykane na drodze, nie stawały na zawadzie.
Doszli tak aż do szosy z desek i weszli bosemi nogami w bagno, większość z nich zasiadła na drewnianych belkach i na pieńkach, by nie ugrzęznąć w oceanie błota rozpościerającem się na okół.
Ludzie uzbrojeni w muszkiety pozostali na środku drogi tworząc korpus rezerwowy, którego, zadaniem, w każdej dobrze uorganizowanej ekspedycyi, jest czuwanie nad pracującymi. ’
Losy zostały rzucone, a gdy pierwsze uczucie trwogi minęło, wróciła żądza zemsty. Ze wszystkich stron usłyszano niebawem zgrzyt pił i huk siekier, rąbiących belki na drodze/
Ciężka była to praca. Szerokie belki leżały po większej części na płask na rozrzedzonej ziemi i nie łatwo było je piłować. A co chwila dawały się słyszeć trąby sygnałowe wieśniaków rozstawionych za czatach, zwiastujące zbliżanie się podejrzanego świadka. Musiano przerywać robotę i czekać.
Najczęściej jednak, przechodzeń był wieśniakiem z okolicy, który na wezwanie warty oddalał się, albo też łączył się z pracującymi.
Ci zaś, byli to po większej części, nasi dawni znajomi z galeryi Olbrzyma. Był tam wielki Mahony, uzbrojony w olbrzymią siekierę, który zwykle jednem cieńciem dokończał dzieło rozpoczęte piłą. Był też i Mac-Duff, który przewiesiwszy swą pałkę przez plecy, piłował z zapałem, śpiewając jakąś piosenkę, dla dodania sobie odwagi i biedny Pat, który wprawdzie nie wiele co robił, ale za to drżał jak listek.
Biedny chłopiec, wszystkiego lękać się musiał: z jednej strony sprzysiężeni mieli go na oku, w razie danym nie znaliby miłosierdzia; z drugiej, drżał przed ludźmi lorda Montrath, którego chleb jadł i jaki dobry chleb! Za lada podejrzeniem, straciłby swoje miejsce, wygodne miejsce, które wprawdzie czasami nabawiało go strachu; gdy potwór zamknięty w ruinach zamku Diarmid ryczeć poczynał, ale które koniec końców było bardzo wygodne i pozwalało biednemu Patowi jeść, pić i sypiać o wiele lepiej, od niejednego Irlandczyka.
Jak tylko brzmiały trąby stojących na czatach, Pat odchodził od zmysłów. Już widział się zbitym, mordowanym, powieszonym, a co najmniej, to wypędzonym z wygodnego gniazda, które sobie usłał wśród zwalisk zamku i zmuszonym znowu pracować wiele, by jeść mało. A on tak lubiał jeść dużo, nie pracując wcale!
Gib Roe znajdował się też wśród robotników zajętych dziełem zniszczenia i w duszy był przekonanym, iż się przyczynia do sprawy świętej i mniemał nieszczęśliwy, iż morderstwo dragonów protestanckich zrównoważy, w obec sprawiedliwości Boskiej, niewinną śmierć Mac-Diarmida katolika.
Ludzie uzbrojeni w muszkiety rozstawili się wzdłuż drogi i czuwali. Jeden z nich tylko, miał twarz zasłoniętą czarną-płachtą. Był to wysoki młodzieniec, zgrabny i kształtny. Głowę schylił na piersi i stał zamyślony i smutny, wsparty na muszkiecie, nie ruszył się od chwili gdy rozpoczęto rąbanie i piłowanie.
— Dalej chłopcy! — zawołał Mahony Podpalacz, który siekierą krajał drzewo jak ser. — To tylko przygotowania do balu, taniec rozpocznie się niebawem!
— — Och! — krzyknął Mac-Duff, poruszając piłą z trudnością w tył i naprzód, — zasługujemy na przyjemne widowisko, gdyż ciężka to robota!
— Jestem cały w potach, — szepnął Pat.
— Nie bój się, — przerwał Mac-Duff, — przyjdzie dzień, w którym takiego łotra jak ty, osuszymy sosnowym kagańcem.
Pat oblał się zimnym potem i piła z rąk mu wypadła.
Robota postępowała naprzód; słońce wznosiło się na widnokręgu powoli rozpędzając mgłę. Czas naglił; była to jedyna przychylna sposobność, nie można było pozostawiać niedokończonem rozpoczętego dzieła.
Olbrzym podwajał usiłowań! Ogorzała twarz jego wznosiła się ponad wszystkie inne głowy, pracował bez przerwy, wyszczerbioną siekierą już nie rąbał drzewa, ale gniótł takowe.
— Basta! — zawołał Mac-Duff, — rozprawmy no się z flaszką: poteenu, inaczej pozdychamy jak psy na tem miejscu.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/86
Ta strona została przepisana.