Olbrzym, mimo swego zapału do pracy, nie sprzeciwił się tej propozycji. Zgrzyt pił i huk siekier ucichły na chwilę, dzbanki poteenu. trzymane w rezerwie, poczęły krążyć wśród pracujących. Podczas tej krótkiej, chwili milczenia usłyszano jakiś szum w dali.
— Kogo tu znowu dyabeł niesie? — zapytał Podpalacz, starając się przeniknąć mgłę niespokojnym wzrokiem.
Pat, zawsze najpierwszy poddający się strachowi, upuścił dzbanek, który powoli pogrążył się w błoto i zniknął.
Ten sam los oczekiwał dragonów Jej Królewskiej Mości.
Lecz nikt w tej chwili nie zwrócił na to uwagi, strach prędko ogarnął serca wieśniaków irlandzkich.
Zatrzymali się wszyscy i ze drżeniem nastawili uszów, wielu z nich miało szczerą ochotę drapnąć.
Szmer wzmagał się wciąż, rzekłbyś szepty jakieś i przygłuszone śmiechy.
— Ach! — zawołał Mac-Duff, uderzając się w czoło, — za wiele łyknąłem tej nocy i zdaje mi się, że przechodząc, powiedziałem mej żonie Magdzie kilka niepotrzebnych słówek.
Głośny wybuch śmiechu dał się słyszeć w sąsiedniej gęstwinie, w odpowiedzi na to wyznanie.
I jak daleko mgła pozwalała sięgnąć okiem, wszystkie gaje sosnowe zdawały się poruszać, wszędzie ukazały się głowy białe i czerwone. Żona Patryka Mac-Duffa nie była dyskretniejszą od męża i kto żyw, a nosił spódnicę w Knockderry i w osadzie Corrib, podążył do szosy z desek. Widowisko zapowiadało się wielce zajmujące, poczciwe kobieciny mogły wybierać pomiędzy śmiercią dragonów i wyborami w Galway: wybrały dragonów, obiecując sobie, iż następnie kłusem podążą do miasta.
Tak, że za każdym krzakiem krył się czerwony burnus, a że pomiędzy szosą i jeziorami nie było rozstawionych straży, kobieciny mogły zbliżyć się na sto kroków do pracowników, od których stały oddzielone tylko błotnistem korytem strumyka Doon.
Olbrzym rzucił na Mac-Duffa groźne spojrzenie i nie wiele brakowało by tenże życiem nie przypłacił swej nieostrożności. Ale Mac-Duff, gaduła i fanfaron miał wielu przyjaciół wśród tej tłuszczy gadatliwej i pełnej fanfaronady jak on; wszyscy przytem tak byli szczęśliwi pozbywszy się strachu, żz czuli się litościwie usposobionymi.
Rozległ się ogólny okrzyk przebaczenia i siekiera Podpalacza, która się już wznosiła ponad głową Mac-Duffa, spadła na drzewo i zgniotła belkę.
— Gdyby to ze mną była sprawa, — szepnął biedny Pat, — Bóg jeden wie, gdziebym się w tej chwili znajdował.
— U kroćset dyahłów mój synu, — odpowiedział Mac-Duff, który na chwilę przestraszony, prędko przyszedł do siebie widząc, iż go niebezpieczeństwo ominęło. — Do roboty chłopcy! dragoni za wszystko zapłacą.
— Pierwsza kobieta, która się odezwie, — rzekł groźnie Podpalacz, — da nura w błocie.
Milczenie zapanowało po tej groźbie; ale prawdopodobnie kobieciny wynagrodziły to sobie, gdy rozległ się zgrzyt i hałas narzędzi przy pracy.
Przez pół godziny trwał jeszcze gwar ogłuszający, przerywany tylko od czasu do czusu, gdy trąba stojących na straży odzywała się na alarm.
Tuman już całkiem uniósł się w górę, słońce jaśniało na niebie i widać tylko było w oddaleniu okrągły pas mgły, odgraniczający zielony krąg z migocącym blaskiem kałuży.
— Skończona robota, — rzekł Podpalacz, Ocierając rękawem pod kroplami spływający z czoła, — spróbuję ja jak to będzie.
Belki były poprzecinane w pewnych od siebie odległościach, tak iż mogły obracać się na podpierających je pieńkach. Mahony wszedł na jeden z nich wystający ponad brzeg szosy, postawił stopęsca deśće, która pod jego ciężarem przechyliła się w dół. Ogólne oklaski powitały tę pomyślną próbę.
— Podpalacz jest ciężki — rzekł Mac-Duff, — lecz konie Anglików są równie ciężkie jak i on.
— To ja przepiłowałem deskę w tem miejscu, — szepnął Pat — i nikt mi za to Bóg zapłać nie powie!
Młodzieniec z czarną maską stał wciąż wsparty na muszkiecie, drugą ręką unosił róg zasłony, zakrywającej bladą i zmęczoną twarz Jermyna Mac-Diarmida.
Ponurem okiem przyglądał się on dziełu zniszczenia. Dusza jego, którą Bóg stworzył szlachetną, instynktownie oburzała się przeciw temu niecnemu morderstwu.
Głos wewnętrzny wołał na niego: Wstrzymaj się! ale się wahał. Chciał już biedź na drogę wiodącą do Tuam, by zawołać do swego rywala:
— Śmierć cię tam czeka, nie idź! Ale ten człowiek wydarł mu serce Elleny! nienawidził go nienawiścią wyrównywającą jego miłości. Czuł się porwanym tajemniczą siłą; głosu własnej woli nie słuchał; był oślepiony, odurzony jakby szałem.
Ellen! Ellen! imie to wypełniało jego serce; myśl o niej, była jedyną jego myślą.
Jermyn stał przykuty do miejsca patrząc wciąż w to miejsce, w którem przechyliła się deska, miejsce, gdzie może kopyto konia niosącego Mortimera, dotknie topieliska po raz pierwszy. Ta próżnia pozostała między dwiema belkami magnetyzowała wzrok jego i oczów nie mógł od niej oderwać.
Tak mało czasu upłynęło jeszcze, od tej nocy, podczas której Jermyn tyle wycierpiał. Wszystko sta-
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/87
Ta strona została przepisana.