— Ellen! pani moja droga, co ci jest? — wolała mała dziewczyna wśród płaczu.
— Nie spałam tu tej nocy, — wyszeptała Ellen, — gdzie więc byłam?
— Gdy usnęłam, — odpowiedziała dziewczyna, — siedziałaś pani na łóżku, a gdy się zbudziłam dziś rano, ujrzałam cię w tem samem położeniu.
Ellen błędnemi oczami spoglądała przed siebie.
— Wczoraj! dziś rano! — powtórzyła, jakgdyby rozpaczliwie usiłowała zebrać rozproszone myśli. — Tej nocy! tej nocy!
Wstała i machinalnie zbliżywszy się do okna, wsparła się na niem. Pejzaż, który niedawno noc osłaiał swym cieniem, rozwinął się znowu przed jej oczami.
Czerwcowe słońce rozrzucało szeroko swoje jasne promienie, oświecając jaskrawem światłem te piękne góry Connemuro, któreby Walter-Scott mógł śmiało porównać z górami Heghland, swej ukochanej Szkocyi.
Ellen błędnem okiem spoglądała na te znane jej piękności przyrody, wzrok jej doznawał tylko nieokreślonego wrażenia wielkiej jasności, wśród przestrzeni bez granic. Przedmioty mięszały się jej jedne z drugiemi w niewyraźnych liniach, niczego dokładnie rozpoznać nie mogła.
Ale świeże powietrze ochładzało jej czoło i wypełniało piersi. Życie i myśli powracały jej zwolna; umysł orzeźwiał się, siły budziły na nowo. Lecz w miarę jak wracała do siebie, rosło i jej cierpienie. Po kilku minutach, rzeczywistość stanęła jej przed oczy.
— Ogień! — Wyszeptała z przerażeniem, spoglądając na ruiny zamku Diarmidów, — tam na górze był ogień, przypominam sobie! skały, wybrzeże, jaskinię! przypominam sobie!
Padła przygnębiona i pozostała tak przez kilka minut. Naraz zerwała się, a piękne jej czoło jaśniało jakby opromienione aureolą. Mała Peggy, spoglądając n a nią, uśmiechnęła się wśród łez.
— Skończyło się, — pomyślała, — Ellen już wyzdrowiała
Ellen odwróciła się, wzrok jej, przed chwilą błędny, błyszczał teraz. Na pięknej jej twarzy, malowało się mocne postanowienie.
— Chcę się widzieć z moim bratem Morrisem, — rzekła, — uprzedź go o tem Peggy.
— Szlachetna pani moja, — odrzekła dziewczyna, — Morrisa Mac-Diarmida niema w domu.
Czoło Elleny zachmurzyło się. Znała dobrze serce Morrisa i liczyła na niego.
— Jermyn? — zapytała.
— Jermyn przed chwilą odszedł z Olbrzymem Mahony.
Ellen, usłyszawszy te słowa, zbladła znowu. Spuściła oczy, a wargi drzeć jej poczęły.
— Tylko Michey i Sam spią tutaj, — mówiła dalej Peggy, — czy trzeba ich obudzić.
— Nie, — odpowiedziała Ellen.
Wróciła do okna i spojrzała jak wysoko znajduje się słońce. Nie namyślając się dłużej, spuściła kaptur od burnusa na czoło i wyszła z chaty.
Słońce nie zdołało jeszcze rozproszyć gęstej mgły unoszącej się nad jeziorem Corrib. Ellen zeszła po stoku góry. Mimo zmęczenia, szła jeszcze prędkim i pewnym krokiem. Minęła wieś Corrib, w której wszystkie prawie chaty były puste. Tylko kilku starców siedziało przed drzwiami i wszyscy ukłonili jej się z uszanowaniem.
Ellen zaszła tak aż do brzegu jeziora, wybrała sobie jedno z czółen stojących wśród trzciny i poczęła szybko wiosłować w kierunku Tuam.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/89
Ta strona została przepisana.