W Tuam, w wilię dnia tego wrzała straszna walka pomiędzy katolikami i protestantami, którym w pomoc przybyli Oranżyści z Ulsteru.
Dragoni królowej, spełnili swój obowiącek, nie tak jak to zbyt długo rozumieli żołnierze angielscy, ale w ścisłem tego słowa znaczeniu. Major Percy Mortimer stanął pomiędzy obiema przeciwnemi partyami. Nie robił żadnej różnicy pomiędzy protestantami i katolikami, a nawet kramarze z Tuam zarzucali mu, że zdradliwca nie dopuścił, by ci ostatni zostali na miazgę zgnieceni przez zwycięzkich Oranżystów. Jakby zadaniem żołnierza Jej Królewskiej Mości, mogło być opiekowanie się stronnikami Papieża!
W chwili gdy mała Su i jej brat przybyli do Tuam, major siadał na konia by się udać do Galway, gdzie z powodu wyborów, obecność jego była konieczną. Zostawił tylbo za sobą mały oddział pod dowództwem porucznika Petersa.
Piękny był to żołnierz. Nikt wspanialej od niego nie nosił bogatego munduru dragonów Jej Królewskiej Mości. Można mu tylko było zarzucać ów chłód marmurowy, który wzbudzał zdziwienie i zmrażał serca. Lecz ten spokój, który był zarówno wewnętrzny jak i powierzchowny, mógł być poczytywany za dar drogocenny, w wyjątkowem położeniu, w jakiem go los postawił.
Znajdował się w Irlandyi, gdzie pod nogami grunt piecze i usuwa się, pomiędzy dwoma stronnictwami, nienawidzącemi się jednakowo i zawsze gotowemi do walki.
Musiał jednocześnie wstrzymywać zapędy milionów katolików i protestantów, mniej licznych, lecz bogatszych, bardziej wykształconych i pohopniejszych do szykany.
Musiał stawać pomiędzy dwoma obozami jak mur lodowaty, nużąc nienawici, wyczerpując ich siły i przygotowując zwolna zgodę przez uniewożliwienie walki.
Przeciw niemu występował zawistnie jego przełożony, pułkownik Brazer, naczelnik wojskowy okręgu Clare, który każdą jego czynność, usiłował w niekorzystnem przedstawić świetle. Występowali też i głupi oranżyści i oświeceni protestanci i władze cywilne, stronnicy Kappela, których zgromadzenia kontrolował, sprzysiężeni Molly-Maguire, których zwalczał na zabój, a nawet właśni jego oficerowie, których ograniczone umysły, nie były wstanie zrozumieć jego myśli.
Ci zawiązali z pułkownikiem Brazerem tajemny i podstępny alians. Mortimer był zagrożony jednocześnie i z dołu i z góry. Sam jeden, występował przeciw wszystkim. Gdzie tylko mógł okiem sięgnąć, widział nakoło siebie nienawiść. Słabi i silni, stawiali mu zapory. Była to walka nieustanna, jeżeli nie na szable to na śpilki. Każdy człowiek, z naturą równie silną jak jego, lecz bardziej gwałtowną, nie dałby sobie rady; by nie oszaleć w tem położeniu, trzeba było jego cierpliwości i niczem nie zamąconego spokoju ducha.
Dla takiej misyi, potrzeba było takiego człowieka.
Ale pod tą zimną powłoką, Percy Mortimer miał serce wspaniałe, rycerską otwartość i z każdym dniem wzrastającą żądzę miłości. Z niezwykłą inteligencyą łączył wielką szlachetność. Nieugięty tępiciel sprzysiężonych, niejednokrotnie dał się unieść wspaniałomyślności, gdyż w głębi duszy czuł wielką litość dla tego biednego ludu, który padał pod brzemieniem nędzy, albo też i w chwili gdy wydobywał miecz z pochwy, stawała mu przed oczyma piękna dziewczyna, należąca do tego ludu, a którą on kochał.
Obydwa dzieciaki Giba Poe śmiało chwyciły za cugle konia Mortimera i wrzeszczały jak ich ojciec nauczył:
— O mój dobry panie! daj nam sześć pensów za ocalenie twego życia.
Major zatrzymał konia i spojrzał na dzieci, których wychudzone rysy zachowały wyraz niewinności. Su i Paddy uśmiechały się łagodnie, znakomicie odgrywając swą rolę i nic nie zdradzało ich kłamstwa.
— Zdaje mi się dzieci, że już was widziałem wśród bagien? — rzekł major.
— Miły Jezu! rzeczywiście Wasza Wielmożność, odpowiedziała Su.
— I dałeś nam pan sześć pensów, — dodał Paddy.
— Kto was do mnie przysłał?
— Chryste Jezu! — zawołała Su, — a któż miał nas przysłać miły panie! Gdyby wiedziano, żeśmy tu przyszli, jutro znaleźlibyśmy się na dnie jeziora razem z rybami.
— Przyszliśmy, — rzekł Paddy, — by dostać sześć pensów, mój drogi panie i by ci życie ocalić.
Major zwrócił się ku oficerom, którzy uśmiechali się pogardliwie i ruszali ramionami.
— Cóż panowie o tem myślicie? — zapytał.
— Myślimy, — odpowiedzieli jednogłośnie oficerowie, — że te małe łajdaki chcą nas wciągnąć w jakąś zasadzkę wśród gajów nad brzegiem jeziora Corrib.
— O nie! Wasze Wielmożności! — zawołała Su.
— O nie! — powtórzył Paddy, — przeciwnie, przychodziemy by was uprzedzić, gdzie jest zasadzka.
— A zatem przygotowano zasadzkę? — zapytał major.
— Tak jest, Wasza Wielmożność, straszną zasadzkę, gdzie wszyscy zginąć musicie!
— Jesteście silni, — rzekł mały chłopiec wstrząsając głową, — macie długie i ostrze pałasze, ale ich tam jest tylu ukrytych po za drzewami!
— Widzieliście ich?
— Rozumie się, przyszli tam o wschodzie słońca, z fuzyami z pistoletami, z siekierami i ze wszystkiemi co potrzeba dla zabijania ludzi i radują się, mówiąc, iż żaden z was nie wyjdzie cały.
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/90
Ta strona została przepisana.