Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/91

Ta strona została przepisana.

Mortimer wciąż niewzruszony, zwrócił się znowu j do oficerów, ci wydawali się seryo zaintrygowani i uważnie przysłuchiwali się słowom dzieci.
— Cóż tedy myślicie panowie? — powtórzył Mortimer.
Oficerowie już przestali ruszać ramionami i nie uśmiechali się pogardliwie, ale badali jeden drugiego wzrokiem.
— Nad brzegiem jeziora Corrib są niebezpieczne przejścia, — rzekł chorąży Diron.
— Znam kilka takich miejsc, — dodał jeden z junkrów, — gdzie kilkuset tych łotrów wystarczyłoby, aby nam dobrze zaleźć za skórę.
— A jest ich więcej niż tysiąc, — szepnęła Su, składając ręce.
— Więcej niż dwa tysiące, — dodał chłopiec.
— Zliczyć ich nie mogliśmy, ani brat mój, ani ja.
— Mało znam tę okolicę, — rzekł major spokojnie, — dla tego proszę panów o radę, przypominając tylko, iż musimy być w Galway przed drugą godziną.
— Przez szosę z desek jest bliżej niż na około jezior, — odpowiedzieli oficerowie.
— Dobrze to, — rzekł porucznik Brown, — ale jeżeli te malcy kłamią i zasadzka czeka nas właśnie na szosie z desek?
— A gdzież by się ukryć mogła? — zawołał Diron. — Z obu stron szosy jest tylko morze błota. Ja radzę, by wracać do Galway przez bagno.
Inni przychylili się do tego zdania. Mortimer spojrzał jeszcze raz na dzieci. Podejrzenie, jak błyskawica przebiegło mu przez umysł.
— Jesteśmy dobrze uzbrojeni, — rzekł, przyglądając się małej Su. — Nietrzeba by ci ludzie sądzili, iż mogą nas zastraszyć. Pojedziemy drogą na około jezior.
Oficerowie nic na to nie odpowiedzieli, major puścił konia, ale Su i brat jej, chwycili się cugli, wrzeszcząc przeraźliwie:
— Wasza Wielmożność! — mówili, — Wasza Wielmożność, zginiecie tam wszyscy, tak jest, wszyscy, co do jednego! mój panie kochany! Gdybyście wiedzieli wiele oni ołowiu i żelaza nakładli do muszkietów! gdybyście wiedzieli jak ostrzyli siekiery i kosy! gdybyście słyszeli j k mówili między sobą: Już dwadzieścia cztery godzin nie minęło jak przeklęty Anglik dostał w piersi ostrzeżenie Molly-Maguire, trzeba by przed południem Anglik spoczywał na dnie jeziora!
Przypomnienie faktu, który miał miejsce dnia poprzedniego w sali hotelu Króla Malcolma, zrobił wrażenie na majorze i nadało słowom dzieci pewne pozory prawdy. Ściągnął munsztuk i ująwszy małą Su za ręce, posadził ją na siodle. Patrzał jej prosto w oczy przez długi czas.
Mała dziewczyna śmiało wytrzymała to przenikliwe spojrzenie, nie spuściła oczów i uśmiechała się wciąż.
— To dziecko nie kłamie, — szeptali między sobą oficerowie z głębokiem przekonaniem.
— Jak się zowie twój ojciec? — zapytał major.
— Nie mamy już ojca, — odpowiedziała Su bez wahania, — a nasza matka, to ta stara Meg, z Knadorry po drugiej stronie jeziora.
— I wiecie dobrze, w którem miejscu przygotowano zasadzkę?
— Trafiłbym tam z zawiązanemi oczami, — odpowiedział mały Paddy, zazdroszcząc, iż słuchano jego siostry z taką uwagą.
— Możecie nas tam zaprowadzić? — zapytał jeszcze Mortimer.
Paddy otworzył usta z pośpiechem, lecz zarumieniwszy się mocno, zamilkł.
Lecz dziewczyna bynajmniej się nie zakłopotała.
— Ach! mili panowie moi, — rzekła, — tam nad jeziorem są nasi wujowie i kuzyni. Gdybyście wiedzieli gdzie ich szukać, możebyście byli od nich silniejsi... a Wasza Wielmożność, my nie chcemy wam pomagać do mordowania ich.
— Gdybyśmy ci zapłacili? — szepnął jej major do ucha.
Dziewczyna spuściła oczy, wstrząsając gęstą czupryną.
— Bardzo wiele pieniędzy! — mówił dalej major.
Su zdawała się wahać.
— Nie! o nie! — wołała po chwili milczenia, — wolę byśmy ja i brat głód cierpieli. Puść mnie pan i jedźcie sobie którędy chcecie.
Mortimer zsadził dziewczynę na ziemię i rzucił jej garść pieniędzy w fartuszek. Dzieci zakrzyczały z radości.
— Naprzód! — rzekł major, zwróciwszy konia w kierunku bagien Clare-Galway.
Cały oddział, złożony z sześćdziesięciu jeźdźców, ruszył w porządku w ślad za Mortimerem. Su i Paddy tańczyły na bruku ulicy.
Dragoni, wyszedłszy za miasto, puścili się kłusem i niebawem dotarli do bagien zaczynających się 0 dwie mile od Tuam. Dzieci biegły za nim zdaleka, śląc im setne błogosławieństwa. Dzikie stworzonka, pędziły na swych bosych, wątłych nóżkach, niemal równie prędko jak konie.
A wśród wołań: Niech Was Bóg błogosławi zacni panowie! rozmawiały z cicha między sobą.
— Siostro, — zapytał Paddy, — wiele ci dał pieniędzy?
— Nie wiem, — odpowiedziała Su, — ktoby to mógł zliczy? Są tam monety białe wielkości pensów, inne maleńkie i ładne, przyjrzyj no im się Paddy, ale któż potrafi powiedzieć, wiele to razem wynosi?
Dzieci zatrzymały się zadyszane; usiadły na chwilę na murawie, by się przyjrzeć swemu skarbowi. Potem 1zerwały się znowu i pobiegły za dragonami, objawia-