Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/92

Ta strona została przepisana.

jąc najrozmaitszemi sposobami, swoją dziecinną radość.
A ludzie, którzy jechali przed niemi, dążyli na śmierć! Su i Paddy nie zastanawiały się nad tem, skakały wśród trzciny z jednej kępy na drugą, wstrząsając długiemi rozczochranemi czuprynami.
Dragoni, straciwszy ich z oczów ujrzeli ich znowu śmiejących się i skaczących. Ta wesołość oddaliła wszelkie podejrzenie, postępowali więc naprzód, prowadząc ostrożnie konie po ślizgim gruncie.
Po półgodzinnej jeździć stanęli nad brzegiem szosy z desek.
Daleko było jeszcze od miejsca, w którem widzieliśmy sprzysiężonych Molly-Maguire przy robocie, trzy ćwierci mili dzieliło ich od błotnistego koryta strumyka Doon. Ta część drogi była dosyć wygodną, w porównaniu z tą, którą już dragoni przebyli. Kłus koni stał się regularniejszy i prędszy; oddział zajmował całą szerokość szosy.
Major jechał z tyłu na końcu oddziału.
Przez kilka minut jeszcze widziano dzieci skaczących ponad kałużami, jak błędne ogniki.
Naraz zniknęły i nie ujrzano ich więcej.
Dragoni zbliżali się do koryta Doon.
Słońce już rozpędziło mgłę i płask a powierzchnia bagien rozpościerała się szeroko jak okiem zmierzył. Major spojrzał na zegarek i mruknął coś z niezadowoleniem.
— Zakomenderuj pan galopa, — rzekł do porucznika Brown, — jesteśmy spóźnieni.
Konie, ukłute ostrogami przyspieszyły biegu i słyszano ich szybkie stąpanie po uginających się belkach.
Oddział dążył w pełnym galopie do fatalnego miejsca.
Jak daleko okiem sięgnąć można było, bagno wyglądało puste i samotne, żadnej ludzkiej istoty nie widziano po nad obszernym zielonym kobiercem. Tylko w dali, od strony jezior, jakiś czerwony punkcik zdawał się poruszać i zbliżać. Dragoni musieli go dojrzeć ale nie mogli rozpoznać jego kształtów i określić natury.
Przez dwie minuty jeszcze rozlegał się tentent kopyt końskich po twardej drodze. Na raz dwa pierwsze konie potknęły się jednocześnie.
Ukłute ostrogami, zerwały się i poskoczyły na przód kilkanaście kroków, aż grunt usunął im się pod nogami.
Jeźdźcy jadący z tyłu, doznali tego samego losu, a że pierwsi uniesieni pędem naprzód, przebiegli dosyć znaczną przestrzeń po za pierwszą podciętą belką, wszyscy dragoni, bez wyjątku popadli w zasadzkę.
Konie grzęzły w trzęsawisku aż do popręgów i kręciły się sapiąc wśród oceanu błota.
Zagłębiały się powoli, nawet ich usiłowania przypsieszały katastrofę.
Był to widok przerażający, krzyki, jęki i złorzeczenia krzyżywały się w powietrzu. Większość dragonów wpadła na zewnątrz szosy, w której obecnie pootwierały się jamy dość wielkie by pochłonąć ludzi i konie.
W pierwszej chwili żołnierze nie zdawali sobie dobrze sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa, przypuszczali, iż tylko ugrzęźli w błocie i jedynie lękali się napaści w tem niewygodnem położeniu. Niebawem jednak spostrzegli, iż konie zanurzają się coraz bardziej, rozrzedzone błoto dochodziło już do siodeł.
Krzyki ustały, zapanowało głuche milczenie.
— Chwytajcie się pieńków! — zawołał Mortimer, którego koń, jednym susem wyskoczył po za granicę szosy.
Major nie zleciał z siodła i wśród tego strasznego niebezpieczeństwa, blada twarz jego pozostała niewzruszona i obojętna.
— Chwytajcie się pieńków! — powtórzyło drwiącym tonem setki głosów z po za sąsiednich krzaków.
Usłyszano głośny wybuch śmiechu i znowu rozległa się cisza.
Konie tonęły w trzęsawisku, siodła już niknęły prawie, dragoni klęczeli na swych wierzchowcach.
A od strony jezior czerwony punkt rósł wciąż i zbliżał się szybko.
Dragoni wołali o ratunek! Drwiące głosy powtarzały: ratunku! a za każdym razem gdy skarga wydobywała się z piersi konających, podobnaż skarga odzywała się też echem wśród krzaków.
Było to jakby echo nielitościwie szydercze.
Po jękach dały się. słyszeć groźby. Dragoni odwiedli kurki od pistoletów.
— Cel! pal! — zawołano wśród krzaków.
Żołnierze rozjątrzeni wystrzelili, ale zamoczone ładunki nie wypaliły.
A śmiechy rozległy się jeszcze silniejsze i sprzysiężeni przekonani, iż dragoni Jej Królewskiej Mości przestali być niebezpiecznymi, wychylili głowy z po za krzaków.
A było ich też było! za każdym krakiem, kryło się kilku ludzi.
Byli tam mężczyźni, kobiety a nawet i dzieci.
Patryk Mac-Duff cieszył się też, zacna dusza, z swoją żoną Magdą, Pat nie posiadał się z radości, Gib Roe powtarzał w zachwyceniu:
— Jednak to moje dzieci tak się spisały, złote cherubiny!
Olbrzym Mahony wychylił z krzaków cały swój tułub, wsparł się na siekierze i przyglądał dramatowi spokojnie.
Nieco w tyle za nim, krył się Jermyn Mac-Diarmid, zawstydzony i boleśnie wzruszony.
Nie chciał patrzeć i radby uciec od widoku tego straszliwego dramatu, który był jego dziełem, lecz no-