Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/94

Ta strona została przepisana.

Czerwony burnus dojechał w tej chwili do pasma ziemi znajdującego się naprzeciwko niego i zatrzymał się.
— A pchnijże go kobieto! — wołał Mac-Duff; — dobrze mu tam gdzie jest, nie daj mu się wydobyć!
Czerwony burnus zsiadł z konia i wprowadził go w błoto. Głosem i gestem wezwał Mortimera. Tenże zeskoczył z siodła na grzbiet kuca, który wytężył muskuły, ugrzązł, wydobył się i stanął wreszcie na stałym gruncie.
Tłum rozwścieczony wybiegł z zarośli i zbliżył się aż do brzegów strumyka. Dalej nie mógł postąpić i kroku.
— Strzelajcie! — rozległo się wycie ze wszech stron, — to mężczyzna przebrany! Strzelajcie, kto tylko broń posiada!
Miotali się jak potępieńcy. Najgłówniejsza ofiara ich zemsty wymykała im się. Kilka strzałów padło.
Jermyn tylko nie ruszył się z miejsca. Stał nieruchomy na pagórku. Zasłona zakrywająca mu twarz, była oblana potem.
Major widząc się ocalonym, zwrócił natychmiast kuca ku szosie, ku dragonom, gdzie go wołało niebezpieczeństwo. Burnus czerwony siedział już na drugim koniu.
Przemówił łagodnym głosem kilka słów do kuców, które puściły się galopem.
Trwało to tylko sekundę. Tłum zawył ze wściekłości.
Uciekający biegli wężykową drogą.
— Strzelajcie! strzelajcie! — wołano. — Jedna kula wystarczy dla obojga.
Już tylko muszkiet Jermyna pozostał nabitym. Zrzucił on w tył płócienną zasłonę. Był blady jak widmo.
Schylił zwolna broń w kierunku uciekających kuców.
— Brawo Jermynie! brawo mój synu! Zobaczycie wy.... Jermyn jeszcze jak żyje nie chybił.
Burnus czerwony i Mortimer porwani w cwał przez kuców, ukazali się na chwilę w profilu. Dusza Jermyna odbijała się w płonących jego oczach. Tłum miotał się wściekły i niecierpliwy.
— No prędzej chłopcze! spiesz się!
Jermyn pociągnął za cyngiel. Lufa wyrzuciła słup dymu i strzał odbił się słabym echem wśród niezmierzonych trzęsawisk.
Zbiegowce zachwiali się obydwaj na koniach.
W tłumie rozległ się krzyk tryumfu.
Wiatr uniósł kaptur i pokazał twarz osłoniętą czerwonym burnusem.
Broń wypadła z rąk Jermyna, który padł na kolana, wymówiwszy z jękiem imie Elleny....

Koniec części pierwszej.



CZĘŚĆ DRUGA.
GALERYA OLBRZYMA

I.
Dwie przyjaciółki.

Śliczny był buduar lordowej Georgiany w pałacu Montrath. Tapicer, przybyły przed jej przyjazdem, napełnił cały zamek najpiękniejszemi okazami paryzkiego zbytku.
Milordowa Georgiana Montrath siedziała przy biórku z drzewa różanego z inkrustacyami emaliowanemi i ozdobionego ślicznemi miniaturami. Dobrze ona wyglądała wśród tych bogactw. Była bardzo młodą, bardzo piękną i arystokratyczna jej uroda doskonale kwadrowała z otaczającym ją zbytkiem.
Milordowa wsparła łokieć na biórku i zwiesiła głowę na rękę. Niebieskie tapety buduaru nadawały jej ładnej twarzyczce matową białość. Jej oczy, napół zamknięte, zdawały się chcieć przeniknąć spuszczone firanki okien, szukając czegoś, roztargnione i niespokojne, na zewnątrz.
Przed nią na biórku leżał welinowy kajet, a na nim kilka niezaschniętych jeszcze wierszy, nakreślonych drobnem i eleganckiem pismem. Milordowa Georgiana, jak i wiele z jej rodaczek, pisywała romanse, mdłe i nieskończone opowiadania, w których przebijał jędrny styl. Bulwera, rozwodniony w nadmiernej ilości wody. Po raz setny może opisywała odwieczne dzieje Lowelasa, które pióra angielskie już same piszą, gdy im się swobodnie pozwala bujać po papierze. Była to proza delikatna, lecz dziecinna w najwyższym stopniu.
Milordowa położyła pióro, a w zmęczonym jej wzroku nie było widać natchnienia. Odsunęła od biórka fotel i od czasu do czasu usta jej otwierały się do ziewnięcia.
Po kilku minutach myśl jej odbiegła od literatury i powróciła do spraw codziennego życia. Fizyognomia jej zmieniła się, ze znudzonej stała się smutną. Wstała i podeszła do okna wychodzącego na przystań Kilkerran. Wzrok jej błądził po powierzchni morza, najeżonej sterczącemi skałami. Tu i owdzie białe żagle przerywały niebieską linię widnokręgu. Lady Montrath posmutniała jeszcze bardziej.
Z westchnieniem i z melancholijnym żalem przypomniała sobie Londyn i znowu zwróciła wzrok na inny krajobraz rozpościerający się przed jej oczyma.
Był to park Montrath, którego wyniosłe drzewa drżały pod silnym powiem wiatru, bogata lecz dzika przyroda, którą sztuka nie pozbawiła ponurego charakteru. Pomiędzy gęstymi kląbami drzew, młoda kobieta widziała jasne przerwy, zielone trawniki, gładkie jak olbrzymie kobierce jedwabne, a z boku wielkie białe