skały, ruiny napół osłonięte zielonością, naprawo zaś, czarne wieżyce zamku Diarmidów.
A wszystko to wyglądało opuszczone i głuche. Na trawnikach, na skraju lasów, na stokach góry, panowały samotność i cisza.
Młoda kobieta spoglądała to na krajobraz, to na stary zamek Diarmidów, którego podziurawiony szkielet panował nad całą okolicą. Na twarzy jej malował się dziecinny przestrach.
— Boże mój! Boże! — szeptała, — kraj ten przestrasza mnie! od czasu, gdy przybyłam do Irlandyi, słowa tej niecnej kobiety prześladują mnie. W Londynie, żartowałam sobie z niej, lecz tu taj, któż przyjdzie mi z pomocą?
Przez wątłe jej ciało dreszcz przeszedł, lica bardziej pobladły.
— Zdaje mi się, iż mnie milord kocha, — mówiła dalej. — Był on dla mnie dotąd pobłażliwym i przywiązanym mężem. Ale ta kobieta! Jej tajemnicze groźby przestraszają mnie. Chciałabym zrozumieć znaczenie jej zagadkowych słów i bezustannie jakaś zbrodnia staje mi na myśli.
Zamilkła, cała drżąca, gdyż na korytarzu dały się słyszeć kroki, zadrżała jak dziecko przestraszone wśród ciemności.
Drzwi się otwarły i śliczna postać Frani Roberts ukazała się na progu.
Milordowa Montrath krzyknęła z radości i podbiegła ku niej z otwartemi rękami. Nie widać już było na jej twarzy, ani obawy, ani smutku. Uściskała Franię z wylaniem siostry i zaprowadziła ją do kanapki, na której usiadły obie.
Nastąpiła między dwiema kobietami wymiana serdecznych uśmiechów, uścisków i wspomnień bez końca.
Były obie jednego wieku i od dzieciństwa przylgnęły do siebie. Georgiana nie miała może równie szlachetnego serca i otwartej natury jak Frania. Była to ładna kobietka, stworzona do świata i wdrożona w jego zwyczaje.
To co było w niej wyuczonego, przygłuszało nieco uczucia naturalne. Wychowanie wyrobiło w niej znaczną ilość delikatności sztucznych, zastępujących prawdziwą serdeczność, ale dla towarzyszki lat dziecinnych, zachowała szczere przywiązanie. W Londynie nawet, wśród uciech wielkiego świata, z przyjemnością widywała Franię, a w tej samotności, która jej się przedstawiała tak gorzką i straszną, powitała przyjaciółkę z niezwykłym zapałem.
Rano jeszcze wysłała pojazd do Galway z naglącym listem do panny Roberts, zapraszając ją do pałacu. Nigdy jeszcze milordowa Montrath, nie była tak rada szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Błogosławiła w duszy Jerzego Daws, była mu wdzięczną, iż jest podintendentem policyi i że został wysłany ze specyalną misyą do hrabstwa Connaught.
Frania, taka pewna siebie, taka odważna i taka dobra, stanie się dla niej prawdziwą opatrznością.
Rok już prawie nie widziały się. Od czasu gdy opuściły pensyę, drogi, któremi poszły, nie krzyżowały się z sobą.
Georgiana, hrabiowska córka, została porwaną w wir wielkiego świata; była bogatą i piękną, życie jej stało się jednym nieprzerwanym pasmem tryumfów.
Frania przeciwnie, spędziwszy pierwsze lata młodości na eleganckiej pensyi, do której tytuł i stanowisko ojca ułatwiły jej przystęp, wróciła następnie do kółka mieszczańskiego.
Po śmierci ojca nie miała nikogo w rodzinie, przy kimby mogła znowu zetknąć się z tym światowem życiem, do którego przez swe wychowanie była przysposobioną.
Z pomiędzy towarzyszek lat dziecinnych, tylko z jedną Georgianą zachowała przyjacielskie stosunki. W pierwszych miesiącach po rozstaniu, widywały się często. Kilka razy na tydzień Frania jeździła do dzielnicy Westen i kilka razy ekwipaż młodej pani zatrzymywał się przed skromnem mieszkaniem podintententa policyi, ku wielkiemu zadowoleniu ambitnej Fenelli Daws.
Opowiadano to sobie w dzielnicach Poultry, Ludgate a nawet i w Cornhill. Fakt ten nadawał Fenelli niezwykłe znaczenie.
Ale gdy się sezon skończył, Georgiana opuściła Londyn, gdzie dobry ton nie pozwala przebywać po skończonej jesieni, odwiedziny ustały tedy, Frania pozostała samą.
Następnej wiosny widziała się z przyjaciółką raz czy dwa tylko; tyle było pięknych bali w wielkim święcie, a przy tem Georgiana miała wyjść za mąż.
Po długiem tedy niewidzeniu spotkały się znowu z wielkiem zadowoleniem.
Georgiana ucieszyła się dla tego, iż była w obecnej chwili bardzo znudzoną i smutną. Frania, gdyż miała dobre serce i kochała towarzyszkę.
— Ach! jakaś ty śliczna Franiu, — rzekła Georgiana, pieszcząc ręce przyjaciółki, — widać zaraz, że jesteś szczęśliwą.
Frania podniosła na nią swe wielkie uśmiechnięte niebieskie oczy.
— A ty, — szepnęła, — czyż nie jesteś szczęśliwą?
Chmura zasępiła czoło Georgiany. Trwało to jednak tylko chwilkę, chciała bowiem być wesołą.
— Moja droga, — odpowiedziała z nadąsaną minką, — czy znajdujesz żem zbrzydła?
Siedziały na kanapie tuż przy sobie, śliczne obie. Ich blond włosy dotykały się niemal, oczy rywalizowały łagodnym wdziękiem, policzki były pokryte jednakowemi blademi rumieńcami.
Nie były jednak do siebie podobne. Świeżość Frani zdradzała dziewiczą, pełną życia siłę, na twa-
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/95
Ta strona została przepisana.