Strona:Pablo Domenich.djvu/004

Ta strona została uwierzytelniona.

panami. Chodź-że pan z nami, skoro nierozsądny jesteś, jak dziecko!
Skoczył na konia i, spiąwszy go ostrogą, galopem wjechał na niewielki darniowy wzgórek, nad zakrętem drogi górujący.
Był to człowiek przystojny, o ludzkiéj bardzo twarzy, o piwnych łagodnych oczach, o siwym spuścistym wąsie, bródce z francuzka przystrzyżonéj. Policzki miał silnie rumiane, tuszę wcale pokaźną i dzielną żołnierską postawę, w któréj wytworność z prostotą się łączyła.
Cazadores (strzelcy) szli odważnie, dopóki nie stanęli nad pewnym wąwozem, gdzie zabójczym gradem świstały kule; tam, jakby obłąkaniem dotknięci, zawracali pędem żołnierze, szukając skał, drzew, jakiegobądź schronienia; poczém, sformowawszy się pod osłoną pagórków, znowu do ataku wracali.
Ilekroć nowy oddział przebiegał, generał, stanąwszy w strzemionach i zdjąwszy z głowy kepi:
— Oto Korduba! — wołał, — niech żyje Korduba! Oto Mendigorria! Zobaczymy, czy chłopaki z Korduby podobać się warci dziewczętom! Na przód Korduba! Mendigorria na przód!
A nieboracy podnosili okrzyk:
— Niech żyje generał!
— Niech żyje Hiszpania! — generał odpowiadał.
Dwa tysiące ludzi leżało już trupem. Don Fernando palił spokojniusieńko ogromne cygaro, wyborne i bardzo drogie, które po to tylko z ust wyjmował, aby końcem palca, białą okrytego rękawiczką, ostrożnie popiół z niego strącić, albo okrzyk wydać wojenny.
Oficerowie sztabu palili także, ale nerwowemi, ciągle przerywanemi pociągnięciami; co pięć minut zapalali nowe cygara, bo pagórek pod kul ulewą, niesposobném był do palenia miejscem.
Tuż obok generała stał mały trębacz jego; jednę rękę na prawym bucie Don Fernanda oparłszy, w drugiéj trzymając srebrną trąbkę, nie spuszczał oka z dowódzcy, spojrzeniem pytając, jaki sygnał zatrąbić mu wypadnie. Kula trafiła go w czoło i chłopię, westchnienia nawet nie wydawszy, martwe na ziemię upadło.
Pobreito! (biedaczek!) — rzekł generał. — Przypomnij-